Ile żeśmy się nasłuchali, że polski głos w strukturach unijnych musi być donośny, że europejskie mocarstwa nie mogą nas rozgrywać, że musimy bardziej włączyć się w tworzenie unijnego prawodawstwa, a nie jedynie się do niego dostosowywać. Rodzimi politycy przekonywali nas, że w Parlamencie Europejskim dokonają cudów. Tymczasem okazuje się, że w komisji prawnej PE, liczącej 25 członków, nie znajdzie się żaden Polak.
A jeśli gdzieś w Parlamencie Europejskim, poza salą plenarną, zapadają istotne dla przedsiębiorców i obywateli decyzje, to właśnie w komisji prawnej. Trafiają do niej niemal wszystkie istotne inicjatywy legislacyjne. Są w niej omawiane, wykłócane przez poszczególnych europosłów i poprawiane. Komisja prawna sama w sobie niewiele może – ważne jest również to, co się dzieje w komisjach „merytorycznych”, np. transportu albo zatrudnienia i spraw socjalnych. Ale nadaje ton pracom nad wieloma aktami prawa unijnego. Wystarczy przecież zmienić kilka słów w projekcie, który do prac komisji trafił, tak by opuścił on ją już w wersji korzystnej dla zupełnie kogoś innego.
By daleko nie szukać, w ostatniej kadencji komisja prawna odegrała istotną rolę przy pracach nad unijną reformą prawa autorskiego (co politycy PiS nazywali zamachem na internet), dotykającymi Polski zmianami dotyczącymi pracowników delegowanych czy wzmocnieniem pozycji producentów leków generycznych. Wielokrotnie toczyły się w niej długie debaty, a na prace komisji z niepewnością spoglądali komisarze europejscy, którzy starali się przekonywać niezdecydowanych europosłów.
W tych bataliach, w starciach o to, by polscy przedsiębiorcy mieli co najmniej nie gorzej, a być może lepiej niż niemieccy czy francuscy, nie będzie uczestniczył ani jeden Polak. Kto ma więc bronić naszych interesów?
Nasi europarlamentarzyści, w większości, powybierali te komisje, które o niczym konkretnym nie decydują. Przykładowo sześciu Polaków znajdzie się w komisji spraw zagranicznych. Brzmi nieźle, ale to miejsce, w którym prowadzone są jedynie pasjonujące debaty. Realnego przełożenia na unijne ustawodawstwo – brak.
Podobnie sprawa wygląda z komisją budżetową. Znów, brzmi nieźle, ale realnego przełożenia członków tegoż organu na funkcjonowanie UE – brak. Nie bez powodu przedstawiciele największych państw członkowskich nie zabijali się o miejsca w niej. Wśród 41 osób znajdzie się aż pięcioro Polaków.
Kilka miesięcy temu resort przedsiębiorczości zlecił Polskiemu Instytutowi Ekonomicznemu przeprowadzenie analiz dotyczących umiejętności lobbowania przez Polskę w unijnych gremiach za korzystnymi dla nas rozwiązaniami. „Przedsiębiorstwa i ich stowarzyszenia, zrzeszenia lub związki monitorują wprawdzie unijny proces legislacyjny w interesujących je dziedzinach, ale motywowane jest to często zamiarem podjęcia wyprzedzających działań dostosowawczych, a nie chęcią wywierania wpływu na proces tworzenia prawa” – wskazano w raporcie.
Tylko do kogo w takim razie mają iść ci polscy przedsiębiorcy, którzy chcą mieć wpływ na proces tworzenia prawa? Do Niemca, Francuza czy Włocha?
Debatujemy w kraju o tym, czy powinniśmy otrzymać jedno z najważniejszych stanowisk unijnych. Zachwycamy się tym, że Ewa Kopacz została wiceprzewodniczącą parlamentu, a Karol Karski kwestorem. Łechce to naszą próżność. Dobrze jest się pochwalić, jak bardzo ważni jesteśmy. Szkoda, że nie rozumiemy tego, co europejskie mocarstwa zrozumiały już dawno – że od wysokiego stołka znacznie ważniejsza bywa rola tych żuczków, które najważniejszym podkładają kartki z gotowymi już rozwiązaniami.