- Dla katolików zdrada zaufania ze strony księdza jest szczególna. Nie dotyczy tylko konkretnych duchownych i ich czynów, lecz wiąże się z pogwałceniem wiary oraz zburzeniem relacji z Bogiem i całym Kościołem - mówi Anne-Marie McAlinden profesor na Wydziale Prawa w Queen’s University Belfast, specjalizuje się w problematyce przestępczości seksualnej i sprawiedliwości naprawczej
Anne-Marie McAlinden profesor na Wydziale Prawa w Queen’s University Belfast, specjalizuje się w problematyce przestępczości seksualnej i sprawiedliwości naprawczej / DGP
Jaka była reakcja irlandzkiego rządu i katolickich hierarchów, kiedy w połowie lat 90. zaczęły wychodzić na jaw kolejne przypadki wykorzystywania seksualnego dzieci przez księży?
Początkowo Kościół po prostu na ten temat milczał. Pierwszym wstrząsem dla irlandzkiego społeczeństwa była sprawa ojca Brendana Smytha, który przez kilkadziesiąt lat molestował i zgwałcił ponad setkę małoletnich. Przełożeni księdza wiedzieli o jego zbrodniach, nie zawiadamiali jednak policji, tylko przenosili go z parafii na parafię. Był to zresztą schemat, który powtarzał się także w innych sprawach. Potem w telewizji pojawiło się kilka filmów dokumentalnych o innych przypadkach wykorzystywania seksualnego dzieci – nie tylko w parafiach, lecz także szkołach i instytucjach opiekuńczych prowadzonych pod egidą Kościoła. Kiedy kolejne ofiary przemocy i nadużyć ujawniały się i publicznie oskarżały hierarchów o zaniedbania i ochranianie przestępców, irlandzkie władze musiały zmierzyć się z rosnącą presją, aby podjąć jakieś stanowcze działania. W 1999 r. premier Bertie Ahern w imieniu państwa przeprosił pokrzywdzonych i zapowiedział powołanie komisji, która przeprowadzi publiczne dochodzenia w sprawie wykorzystywania dzieci przez przedstawicieli instytucji kościelnych.
A katoliccy hierarchowie milczeli dalej?
Biskupi przeprosili, ale mówiąc szczerze, Kościół wydawał się bardzo niechętny, aby zmierzyć się z historią nadużyć. Co nie znaczny, że duchowni najwyższych szczebli nie mieli świadomości, jak wielka jest skala i powaga tych spraw. Myślę, że wiedzieli. W 2002 r. irlandzki episkopat i państwo zawarły kontrowersyjne porozumienie, na mocy którego religijne kongregacje zgodziły się przekazać określoną sumę pieniędzy na wypłatę rekompensat dla ofiar przemocy seksualnej duchownych w zamian za zwolnienie katolickich instytucji z odpowiedzialności cywilnej. Aby uzyskać zadośćuczynienie, pokrzywdzeni musieli więc zobowiązać się, że w przyszłości nie pozwą już Kościoła. Tożsamość sprawców również miała pozostać tajemnicą. Taki układ był hierarchii kościelnej bardzo na rękę. Jej podejście sprowadzało się wówczas do przekonania, że sprawy wykorzystywania seksualnego to jednostkowe dewiacje, a nie patologia systemowa. Że winne są czarne owce w łonie, a nie instytucje i rządzące nimi mechanizmy.
Dziś już tak nie uważa?
Stosunek Kościoła do nadużyć z przeszłości znacząco ewoluował wraz z narastającą falą publicznych oskarżeń wobec księży. W pewnym momencie przemoc i wykorzystywanie seksualne przez duchownych stały się równoprawnym tematem debaty publicznej, a krytykowanie Kościoła dozwolone. To wymusiło zmianę nastawienia hierarchów. Nie mogli już dłużej milczeć ani tym bardziej zaprzeczać i obwiniać o wszystko wrogów Kościoła. Zwłaszcza po ustanowieniu komisji do zbadania przypadków molestowania dzieci w instytucjach kościelnych, nazywanej komisją Ryana – od nazwiska sędziego kierującego nią od 2003 r.
Magazyn DGP z 7 czerwca 2019 r. / Dziennik Gazeta Prawna
Kiedy w Polsce ofiary wykorzystywania seksualnego przez księży zaczęły głośno mówić o potrzebie powołania niezależnej komisji, przedstawiciele partii rządzącej odpowiedzieli, że należałoby w takim razie stworzyć również komisję, która zbada przypadki pedofilii wśród nauczycieli, bo tych na pewno jest więcej.
To kontrowersyjna kwestia, ale uważam, że instytucjonalne wynaturzenia w Kościele są moralnie czymś gorszym niż nadużycia w szkołach. Nie chodzi tu o pomniejszanie krzywdy i cierpienia ofiar molestowania w innych instytucjach. Dla katolików zdrada zaufania ze strony księdza jest jednak szczególna. W rzeczywistości nie dotyczy tylko konkretnych duchownych i ich czynów, lecz wiąże się z pogwałceniem wiary oraz zburzeniem relacji z Bogiem i całym Kościołem.
Jaką dokładnie rolę przyznano irlandzkiej komisji ds. przestępstw seksualnych w instytucjach kościelnych?
Komisja była wzorowana na komisjach prawdy, jakie powoływano w krajach wychodzących z okresu represyjnego reżimu i konfliktu politycznego, np. w RPA po zakończeniu apartheidu. Takie ciała są elementem sprawiedliwości tranzycyjnej (ang. transitional justice), czyli instytucji i mechanizmów, które mają pomóc w ujawnieniu przeszłych zbrodni, rozliczeniu ich sprawców, a także przyczynić się do pojednania i przywrócenia zaufania.
Jak od środka wyglądała praca komisji Ryana?
Składała się ona z 10 członków – niezależnych ekspertów z uznanymi kwalifikacjami i doświadczeniem zawodowym w sprawach małoletnich, m.in. prawników i psychologów klinicznych. Komisja działała na dwóch płaszczyznach. Z jednej strony zapewniała bezpieczne forum ofiarom – a były ich tysiące – które chciały opowiedzieć o swoich bolesnych doświadczeniach, publicznie bądź prywatnie. Z drugiej strony – prowadziła dochodzenia w sprawie zarzutów stawianych przedstawicielom Kościoła. W tym celu miała prawo powoływać i przesłuchiwać świadków czy żądać przekazania dokumentów kościelnych i urzędowych. Ustalenia komisji mogły następnie stać się podstawą do wszczęcia postępowania karnego i wniesienia formalnego aktu oskarżenia przeciwko konkretnemu sprawcy.
Czy prowadzone przez ekspertów dochodzenia były wykorzystywane do walki politycznej?
Na pewno nie otwarcie. Rządzący podjęli rzeczywistą, szczerą próbę znalezienia odpowiedzi na zarzuty stawiane przez ofiary. Politycy, którzy jako pierwsi zadeklarowali, że molestowanie seksualne w Kościele jest problemem wymagającym zdecydowanej reakcji, byli powszechnie chwaleni za swoją postawę. I słusznie.
A czy duchowni aktywnie współpracowali z komisją?
Bywało różnie. Niektóre zgromadzenia zakonne uczestniczyły w jej pracach – przekazywały wszystkie potrzebne dokumenty, zgadzały się na przesłuchania. Inne z kolei odmawiały współpracy i toczyły boje o udostępnianie swoich archiwów. Zdarzyło się też parę przypadków, gdzie duchowni próbowali ingerować w pracę komisji, wywierać presję. Największa batalia dotyczyła podania w raporcie końcowym nazwisk sprawców, czego domagało się środowisko pokrzywdzonych. W wielu sprawach nie było już możliwości wszczęcia postępowania prokuratorskiego, choćby z tego powodu, że nadużycia miały miejsce przed kilkudziesięciu laty, a osoby za nie odpowiedzialne nie żyły. W upublicznieniu ich tożsamości ofiary widziały więc jedyną szansę na jakąś formę zadośćuczynienia. Kościół się na to nie zgodził i złożył skargę do sądu, tłumacząc, że niektórzy zainteresowani – ci zmarli albo w zaawansowanym wieku – nie mogą już skutecznie się bronić. Z kolei w pozostałych przypadkach argumentowano, że nie należy ujawniać danych księży ze względu na dobro śledztwa, które może być zainicjowane w przyszłości. W efekcie większości duchownych zagwarantowano anonimowość.
I czy po zakończeniu prac komisji żyjący sprawcy ostatecznie stanęli przed sądem?
Parę osób zostało skazanych, kilka ofiar zdecydowało się pozwać Kościół o zadośćuczynienie w sądzie cywilnym, co jest kosztowne. To niewiele, bo duchowni starali się zamknąć jak najwięcej spraw w formie ugody, w której pokrzywdzeni wyrzekali się roszczeń odszkodowawczych w zamian za rekompensatę finansową.
Czy komisja zrealizowała swój główny cel – poznanie prawdy o przeszłych nadużyciach, rozliczenie osób za nie odpowiedzialnych?
Choćby z powodu ukrycia tożsamości sprawców nie było to w pełni możliwe. Pokrzywdzeni mieli poczucie, że ochrona przestępców ma większe znaczenie niż uznanie ich traumy i cierpienia. Kolejnym utrudnieniem były ograniczenia wynikające z ram prawnych, w jakich funkcjonowała komisja. Jedno z głównych zastrzeżeń wobec jej pracy wiązało się z tym, że jej dochodzenia przybierały w praktyce formę konfliktu między stronami, który toczy się przed bezstronnymi ekspertami. Podobnie jak to ma miejsce w procesie sądowym w systemie common law. Zainteresowani byli więc reprezentowani przez profesjonalnych prawników, którzy brali w krzyżowy ogień pytań świadków strony przeciwnej, aby dyskredytować ich zeznania. A taka formuła w niektórych przypadkach tylko pogłębiała emocjonalną traumę u ofiar. Wszystko to sprawiało, że zamiast nakreślenia możliwie pełnego obrazu zdarzeń, ich przyczyn i kontekstu mieliśmy raczej do czynienia z przypisywaniem jednostkowej odpowiedzialności za konkretne działania i obwinianie za zaniechania.
Czyli w mniejszym stopniu chodziło o wydobycie prawdy historycznej niż o wygranie sporu?
Można tak to ująć. Obok ram proceduralnych poznanie całej prawdy utrudniał też sposób doboru spraw, jakimi zajmowała się komisja Ryana. Nie wszystkie ofiary przedstawicieli Kościoła miały bowiem szansę opowiedzieć swoją historię. Skupiono się wyłącznie na sprawcach i instytucjach, wobec których wysunięto najwięcej oskarżeń. Tak jakby jedne krzywdy były ważniejsze, bardziej godne uwagi niż inne. Ponadto na pięciotomowy raport Ryana, dokumentujący nadużycia seksualne i zaniedbania w instytucjach opiekuńczych prowadzonych przez Kościół, ofiary musiały czekać ponad dziewięć lat. W sumie praca komisji kosztowała kilkadziesiąt milionów euro.
To może takie komisje prawdy wcale nie są najlepszym sposobem na rozliczanie pedofilii w Kościele?
Ja uważam, że mają ważną rolę do odegrania. Dają głos ofiarom, zapewniają ich udział w procesie rekonstrukcji przeszłości oraz umożliwiają ustanowienie oficjalnej wersji zdarzeń. Pełnią też funkcję symboliczną – są sygnałem, że państwo poważnie traktuje instytucjonalne nadużycia i jest gotowe się z nimi zmierzyć, a nie puścić w niepamięć. Zresztą sami pokrzywdzeni zabiegali o powołanie takiej komisji. Mimo ograniczeń związanych z tą formułą zarówno raport Ryana, jak późniejsze raporty Murphy’ego dotyczące molestowania seksualnego dzieci w diecezji dublińskiej oraz diecezji Cloyne obnażyły nieprawidłowości i zaniechania Kościoła, jeśli chodzi o reagowanie na takie przypadki. Wykazały, że jego najwyższym priorytetem pozostawała ochrona reputacji oraz uniknięcie skandalu za wszelką cenę. Dobro dzieci było tym celom podporządkowane. Stąd obsesyjna wręcz dbałość duchownych o poufność i dyskrecję. Poznanie tych mechanizmów pozwoliło następnie sformułować rekomendacje dotyczące zmiany polityki Kościoła, jeśli chodzi o badanie skarg czy zarządzania placówkami opiekuńczymi.
I zostały one wdrożone?
W dużej mierze tak. Przede wszystkim Kościół został zobowiązany do zgłaszania na policję wszystkich podejrzanych o przestępstwa oraz współpracy z organami ścigania, czego wcześniej nie musiał robić – miał całkowitą autonomię w kwestii rozpatrywania skarg na księży. Ponadto wszystkie instytucje zajmujące się działalnością opiekuńczo-wychowawczą są teraz zobligowane zwracać się do policji o prześwietlenie pracowników mających kontakt z dziećmi pod kątem ewentualnej historii kryminalnej. Raporty niezależnej komisji skłoniły też Kościół do usprawnienia wewnętrznych procedur dotyczących ochrony dzieci oraz wprowadzenia rozwiązań mających przyczynić się do pojednania, m.in. niektóre zgromadzenia zakonne zaoferowały pokrzywdzonym możliwość skonfrontowania się z osobami odpowiedzialnymi za nadużycia oraz mediacje. Myślę, że rozliczenia z przeszłością sprawiły, że Kościół stał się bardziej otwarty i świadomy swojej odpowiedzialności wobec społeczeństwa.
Czy to spełniło oczekiwania ofiar?
Nie do końca. Ani Watykan, ani najwyższe szczeble katolickiej hierarchii w Irlandii do tej pory nie przyznały publicznie, że brały udział w tuszowaniu nadużyć, nie przeprosiły za to, że świadomie przyzwalały, aby sprawcy przez dekady pozostawali bezkarni. Nie przyznały, że przemoc seksualna wobec dzieci to problem systemowy, dotykający instytucji i kultury Kościoła oraz natury jego relacji z państwem. A to przede wszystkim chciałyby dziś usłyszeć osoby skrzywdzone przez duchownych ze strony Watykanu. Nie wystarczy potwierdzić, że nadużycia na dużą skalę miały miejsce. Więcej powinno zrobić też państwo. Przeprosiny i ustanowienie komisji do spraw rozliczeń z przeszłością nie wystarczą – potrzebne są także praktyczne mechanizmy wspierania ofiar po zakończeniu dochodzeń, zwłaszcza że wiele z nich nadal przeżywa głęboką traumę. Mam na myśli m.in. świadczenia socjalne i pomoc psychologiczną. Kolejnym problemem, który obserwujemy teraz w Irlandii Północnej, jest dostęp do archiwów. Całą dokumentację dotyczącą naruszeń lokalne parafie przesłały bowiem do Watykanu, a ten nadal nie chce jej ujawnić.
Czy po rozliczeniu nadużyć irlandzki Kościół zdołał zachować swój wpływ na politykę i życie społeczne?
Ujawnienie historii przemocy i molestowania było dla niego trzęsieniem ziemi. Nigdy wcześniej duchowieństwo nie znajdowało się w takim kryzysie, wcześniej było odporne na wszelką krytykę. Sprawa nadużyć to zmieniła – wraz z kolejnymi śledztwami Kościół tracił swoją władzę nad irlandzkim społeczeństwem. Dobitnie wyartykułował to w swoim wystąpieniu z 2011 r. ówczesny premier Enda Kenny, mówiąc, że Irlandia to nie Rzym, ale republika, w której wszyscy mają określone prawa i obowiązki, w której dotychczasowe postępowanie Kościoła nie będzie tolerowane. Trzeba jednak podkreślić, że niezależnie od skandali jego pozycja w państwie, wpływ na prawo i życie społeczne słabły już od lat 60. pod wpływem zmian kulturowych, feminizmu, rozkwitu telewizji czy zniesienia cenzury. Szczególnie symptomatycznym wydarzeniem było przystąpienie Irlandii do UE w latach 70. Sygnalizowało to, że kraj staje się coraz bardziej nowoczesny i postępowy. ©℗
Ani Watykan, ani najwyższe szczeble katolickiej hierarchii w Irlandii do tej pory nie przyznały publicznie, że brały udział w tuszowaniu nadużyć, nie przeprosiły za to, że świadomie przyzwalały, aby sprawcy przez dekady pozostawali bezkarni. Nie przyznały, że przemoc seksualna wobec dzieci to problem systemowy