To nie stan posiadania odziera część środowiska sędziowskiego z elementarnej empatii.
Ciekawe, ile on(a) zarabia?”. Powiedzmy szczerze, takie pytanie często sobie zadajemy. Gdy jesteśmy u lekarza, u adwokata albo w sądzie. W przypadku sędziów sprawa jest dość prosta, bo ich wynagrodzenie uregulowane jest przepisami prawa. Średnie miesięczne zarobki sędziego na koniec 2018 r. wynosiły 12 693 zł brutto. Oczywiście prezesi sądów czy sędziowie sądów apelacyjnych najczęściej dostają więcej. Ci orzekający w sądach rejonowych – mniej. Ale można śmiało powiedzieć, że polski sędzia zarabia naprawdę dobrze. Lepiej od mechanika samochodowego, ślusarza oraz wielu polityków. Ale zarazem gorzej od bardzo dobrego adwokata, wziętego komornika lub członka zarządu średniej wielkości spółki akcyjnej.
Pojawić się może jednak pytanie kolejne: „Ile sędziowie mają?”. Wielokrotnie przecież słyszeliśmy o nadzwyczajnej kaście. Pojęcie to wymyśliła zresztą znana polska sędzia Irena Kamińska. Marek Suski, szef gabinetu premiera, informował z kolei europarlamentarnych wysłanników sprawdzających stan polskiej praworządności, że „niektórzy sędziowie są bogaci i mają w ogródkach zakopane sztabki złota, ale nie jest znane pochodzenie tych sztabek”. Ponadto – zdaniem ministra Suskiego – sędziowie mają świetne samochody, które dostają od przestępców w zamian za korzystne wyroki.
Głupoty o ich majątkach wygadywała również pierwsza prezes Sądu Najwyższego Małgorzata Gersdorf. Chcąc bronić swoich kolegów po fachu, zaszkodziła. Jej wypowiedź, że za 10 tys. zł brutto dobrze żyć można tylko na prowincji, oburzyła społeczeństwo. Tym bardziej że – jak zaznaczali złośliwi – sama Gersdorf może sobie pozwolić na życie w mieście. Media szybko wyciągnęły jej oświadczenia majątkowe, z których wynikało, że profesor ma miliony oszczędności, złoto, liczne nieruchomości i jeszcze liczniejsze ruchomości. Uczciwie należy zaznaczyć – Gersdorf po kilku miesiącach za swe słowa przeprosiła. Choć można było z tych przeprosin wyczytać, że nadal myśli to, co powiedziała. Po prostu doszła do wniosku, że w państwie, w którym większość rodzin musi żyć za kilkukrotnie niższe kwoty, wypowiadać tych tez nie wypadało.
Mówiąc najkrócej: interesuje nas to, jaki majątek mają sędziowie. A osoby z pierwszych stron gazet to zainteresowanie podsycają. Bridge, firma zajmująca się strategicznym doradztwem komunikacyjnym, postanowiła przeanalizować ponad 2,7 tys. oświadczeń majątkowych sędziów, referendarzy i asesorów. Tak, byśmy mogli rozmawiać o sędziowskich portfelach rzetelnie, a nie na podstawie jednostkowych przypadków.
Z analizy wynika, że statystyczny sędzia mieszka w niewiele ponad 60-metrowym mieszkaniu, ma odłożone 125 tys. zł oraz jeździ ośmioletnim autem (najczęściej toyotą, volkswagenem, oplem lub fordem). Jest zatem... bardzo zwyczajny. I jakkolwiek większość Polaków skakałaby do góry z radości, gdyby miała ponad 100 tys. zł oszczędności i kilkuletnie auto przyzwoitej marki, to zarazem ani kwota nie poraża, ani passat nie jest dziś oznaką luksusu. Pozostaje to w zasięgu większości osób z mitycznej klasy średniej, które od kilku, kilkunastu lat są na rynku pracy. Podobnie jest z posiadanymi przez sędziów ruchomościami. W oświadczeniach majątkowych trzeba wskazywać te o wartości powyżej 10 tys. zł. I okazuje się, że większość orzekających nie ma nic tak drogocennego (93 proc.). Pozostali posiadają najczęściej motocykle, biżuterię, meble oraz porządny sprzęt RTV. Pojedyncze osoby mają kolekcje obrazów i motorówki.
To, co odróżnia statystycznego sędziego od statystycznego Polaka, to fakt, że ten pierwszy znacznie częściej żyje na kredyt. A dokładniej – na kredyt mieszka. Jakkolwiek trudno wielu młodym ludziom w to uwierzyć, to zaledwie 14 proc. obywateli spłaca kredyt hipoteczny. Gdy zaś sprawdzimy, jak jest z sędziami, okazuje się, że comiesięczne przelewy do banku za mieszkanie robi aż 59 proc. z nich. Jak to wyjaśnić? Chyba właśnie tym, że z jednej strony sędziów stać na kredyt, bo mają stabilną pracę, z której trudno wylecieć, a z drugiej – nie mogą sobie pozwolić na wysupłanie jednorazowo kilkuset tysięcy złotych.
Obraz majątkowy statystycznego sędziego jest moim zdaniem krzepiący. Okazuje się bowiem, że to ludzie, którzy nie żyją w pałacach i komnatach. Wielu z nich rozumie, że np. 10 tys. zł to dużo pieniędzy i bynajmniej nie jest tak, że Kowalski może po prostu wyciągnąć zwitek banknotów z kieszeni. Sędziowie są ludźmi, którzy spłacają kredyty. Rozumieją zatem, z czym to się wiąże, jak wygląda cała procedura. Interesowali się, „po ile jest frank”, oraz tym, czy bank nie chce ich na czymś nadmiernie „przyciąć”. Po buty idą do sklepu znajdującego się w galerii handlowej, a nie lecą do Mediolanu. I gdy buty się rozkleją, osobiście zanoszą je do reklamacji, a nie przekazują lokajowi. Na własnej skórze odczuwają też sztuczki przedsiębiorców, którzy odpowiadają, że „but był niewłaściwie użytkowany – osoba chodząca źle w nim chodziła”.
Jednocześnie sędziowie nie biedują. W przeciwieństwie do wicepremiera polskiego rządu nie zastanawiają się, jak przetrwać od pierwszego do pierwszego. I bardzo dobrze! Pojawiające się w ostatnich kilkunastu miesiącach pomysły, by sędzia dostawał 2–3 tys. zł miesięcznie, wydają mi się idiotyczne. To, czego Polska potrzebuje, to dobrych fachowców wydających w imieniu Rzeczypospolitej wyrok. Nie trzeba być ekspertem, by wiedzieć, że jednym z czołowych motywatorów do pracy jest co najmniej przyzwoita płaca. Obniżanie zarobków sędziowskich byłoby więc prostą drogą do obniżania jakości sprawowania wymiaru sprawiedliwości. Do tego nie chciałbym, aby w mojej sprawie – dla mnie najważniejszej, a dla sędziego jednej z wielu – orzekał rozkojarzony człowiek, zastanawiający się, czy w tym miesiącu dziecku kupić buty czy kurtkę. Ponadto nadal powszechne jest postrzeganie czyjegoś prestiżu przez pryzmat jego posiadania. Czy naprawdę byśmy chcieli, by polski sędzia wyglądał jak ubogi krewny nie tylko adwokata, lecz także stron postępowania?
Nie ukrywam zarazem, że obraz powstały po analizie oświadczeń majątkowych trochę mi się kłóci z tym, co widziałem przez lata. Jako jeden z głównych grzechów polskich sędziów wymieniam bowiem oderwanie orzekających od rzeczywistości. Odnoszę wrażenie, że gdzieś w okolicy sędziowskiego stołu przebiega niewidzialna linia. Po jednej stronie mamy ludzi i ich bolączki. Po drugiej – człowieka, który wpatrzony w ustawę nie widzi innych. Ktoś może powiedzieć, że to generalizacja, dla wielu sędziów niesprawiedliwa. Na co z kolei ja odpowiem, że znam kilku fantastycznych sędziów, a kilkudziesięciu świetnych widziałem na sali rozpraw. Ale jeszcze więcej widziałem sądowych robotów lub – co gorsza – ludzi w togach nieokazujących szacunku drugiemu człowiekowi.
Warto się zatem zastanowić, czy proste przełożenie, które promują politycy, że sędzia równa się bogacz, a bogacz równa się oderwany od rzeczywistości, ma rację bytu. Wiele wskazuje na to, że nie. To nie stan posiadania odziera bowiem część środowiska sędziowskiego z elementarnej empatii. Może kłopot w tym, że tak jak adwokat czy radca prawny muszą dogadać się z klientem, tak w Polsce nadal się przyjmuje, że strony dla sędziów nie są partnerami do rozmowy? A może odpowiedzialne za to jest poczucie władzy? Tylko że takie założenie powoduje, że nigdy nie uda się pozbyć „nadzwyczajnej kasty”. Zawsze przecież atrybutem sędziowskim musi być władza.
Jeden z głównych grzechów polskich sędziów to oderwanie orzekających od rzeczywistości. Odnoszę wrażenie, że gdzieś w okolicy sędziowskiego stołu przebiega niewidzialna linia. Po jednej stronie mamy ludzi i ich bolączki. Po drugiej – człowieka, który wpatrzony w ustawę nie widzi innych