Brak realnych konsultacji, szybka ścieżka poselska, wolty – czasem o 180, a niekiedy o 360 stopni – obradowanie i głosowanie nocami. I wreszcie – co przecież nie mniej ważne – najzwyczajniej w świecie kiepskie przepisy. Kolejna, dziewiąta już, nowelizacja ustawy o Sądzie Najwyższym to najlepszy przykład na to, jak prawa tworzyć nie należy. I jak niektórzy, gdy tylko dać im odrobinę władzy, instrumentalnie to prawo traktują.
Choć od razu należy się państwu sprostowanie. Dziewiątej nowelizacji ustawy o Sądzie Najwyższym nie ma, choć miała być. Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia, jak to państwu wytłumaczyć. Polecam wziąć kartkę i długopis, żeby sobie całość rozrysować.
Otóż 17 kwietnia 2019 r. do laski marszałkowskiej trafił poselski projekt dziewiątej nowelizacji ustawy o Sądzie Najwyższym. O tym, co w nim konkretnie się znajdowało – za chwilę. Co istotne teraz, posłowie Prawa i Sprawiedliwości zaproponowali przepisy wprost sprzeczne z konstytucją.
Czołowy ekspert do spraw legislacyjnych PiS-u, poseł Marek Ast, to dostrzegł. I stwierdził, że głupio byłoby przyjmować coś aż tak niezgodnego z ustawą zasadniczą. Postanowił więc w toku prac w komisji sejmowej złożyć autopoprawkę do projektu nowelizacji ustawy o Sądzie Najwyższym. Autopoprawka... wykreślała wszystkie proponowane zmiany w ustawie o Sądzie Najwyższym, pozostawiając jedynie mniej istotne w ustawach o Krajowej Radzie Sądownictwa i Prawie o ustroju sądów administracyjnych. 25 kwietnia 2019 r. sejmowa komisja sprawiedliwości i praw człowieka przyjęła zatem poselski projekt ustawy o zmianie ustawy o Sądzie Najwyższym oraz niektórych innych ustaw wraz z autopoprawką. Przyjęty przez najtęższe legislacyjne głowy w parlamencie projekt nowelizacji ustawy o Sądzie Najwyższym nie zmieniał żadnego przepisu ustawy o Sądzie Najwyższym. Nadążają państwo? Jeśli tak, dalej już z górki. Zmieniono nazwę ustawy na ustawę o zmianie ustawy o Krajowej Radzie Sądownictwa oraz ustawy – Prawo o ustroju sądów administracyjnych. 25 kwietnia 2019 r. Sejm ją uchwalił, 26 kwietnia 2019 r. Senat uznał za idealną. Czeka więc ona teraz na podpis prezydenta. Proste, prawda?
Oczywiście mógłbym się argumentować, dlaczego prezydent Andrzej Duda nie powinien złożyć swego podpisu pod ustawą, pokazując tym samym, że nie zgadza się na kpiny z zasad poprawnej legislacji. Ale znając życie, w chwili ukazania się mych słów w druku, czyli we wtorek, ustawa w najlepsze już przez prezydenta została podpisana. Albo przynajmniej leży na stercie do podpisu i żadna siła jej stamtąd nie wyciągnie. Skupmy się zatem przez chwilę na tym, co w uchwalonej ustawie jest, oraz – co znacznie ciekawsze – co z niej wypadło. Z tym pierwszym sprawa jest prosta. Otóż postanowiono, że od uchwał Krajowej Rady Sądownictwa w sprawach indywidualnych dotyczących powołania do pełnienia urzędu na stanowisku sędziego SN nie będzie przysługiwać odwołanie. A postępowanie już wszczęte i niezakończone należy umorzyć. To kazus kilku spraw zawisłych przed Naczelnym Sądem Administracyjnym, w których prawnicy postanowili zakwestionować procedurę wyboru sędziów SN. NSA uznał, że do rozstrzygnięcia spraw niezbędna jest właściwa interpretacja prawa unijnego, o co poprosił w pytaniach prejudycjalnych TSUE. Uchwaloną przez Sejm zmianę można krytykować, ale nie powinna ona budzić zastrzeżeń natury konstytucyjnej. Faktem jest, że w większości państw niewybrani na sędziów nie mogą się odwoływać.
Gratką jednak jest przyjrzenie się temu, co pierwotnie znajdowało się w projekcie. Ktoś może zapytać: po co? Ano dlatego, że najlepiej to pokazuje, co siedzi w głowach parlamentarzystów mających większość mandatów. I jestem przekonany, że dziś panuje atmosfera wyciszania sporów przed wyborami, ale po wyborach projekt, z którego teraz zrezygnowano, powróci.
Niestety działania te nie mają nic wspólnego z reformowaniem. To deformowanie. Rację ma pierwsza prezes Sądu Najwyższego Małgorzata Gersdorf, która w opinii do projektu nowelizacji stwierdziła, że „jest to kolejna odsłona dążeń do ograniczenia niezależności sądownictwa i jego podporządkowywania władzy wykonawczej i ustawodawczej w sposób sprzeczny z dotychczasowymi zasadami ustrojowymi oraz instytucjonalnym porządkiem konstytucyjnym”. Nie trzeba być prawnikiem, by to dostrzec. Wystarczy umiejętność czytania i brak politycznego zacietrzewienia. Artykuł 183 ust. 3 konstytucji stanowi, że „Pierwszego Prezesa Sądu Najwyższego powołuje Prezydent Rzeczypospolitej na sześcioletnią kadencję spośród kandydatów przedstawionych przez Zgromadzenie Ogólne Sędziów Sądu Najwyższego”. Oznacza to, że do powołania pierwszego prezesa niezbędna jest aktywność sędziów SN oraz głowy państwa. Gdy ci pierwsi lub ten drugi zapadną w zimowy sen, nowego pierwszego prezesa powołać się nie da. Trzeba kombinować, kto będzie pełnił obowiązki, przy czym na taką okoliczność jest przecież przewidziana odpowiednia procedura – Sądem Najwyższym zarządza wówczas prezes jednej z izb. Ci, którzy tworzyli konstytucję i wymyślili taką konstrukcję, nie byli głupi. Chodziło o to, by poszczególne władze musiały ze sobą współdziałać. Uznano, że prezydent nie może być zbyt silny, a sędziowie Sądu Najwyższego – poprzez wybór kandydatów na swego najwybitniejszego przedstawiciela – powinni czuć niezależność i niezawisłość w kościach i mandatach.
Posłowie jednak – bo formalnie to oni opracowali projekt nowelizacji – zaczęli się obawiać, że sędziowie wywiną numer. Wystarczyłoby przecież, że nie przyszliby na zgromadzenie, nie wybrali kandydatów i w ten sposób „stara gwardia” rządziłaby sądem przez kolejne lata. Czy tak by się rzeczywiście stało – tego nie wiemy. Parlamentarzyści też nie wiedzą, więc postanowili zredukować ryzyko do minimum i jednoznacznie brzmiącą konstytucyjną normę zneutralizować ustawą. Prezydent, zgodnie z poselską inicjatywą, miałby powoływać pierwszego prezesa spośród kandydatów wskazanych przez zgromadzenie, ale jeśli sędziowie ich nie wybiorą, głowa państwa mogłaby dokonać wyboru sama. Arytmetyka sądowa wskazuje, że kto by nie liczył i jakich sztuczek nie zastosował – w każdym wariancie prezydent mógłby powołać na stanowisko pierwszego prezesa Sądu Najwyższego jednego z nowych sędziów (ich reprezentacja wystarcza już do wskazania „swojego” kandydata podczas głosowania). I o to tak naprawdę chodziło w dziewiątej nowelizacji.
Ustawie, która skądinąd, gdyby nie była straszna (bo pogwałcenie konstytucji jest czymś strasznym), byłaby nawet zabawna. Dziś bowiem, ażeby mówić o zgromadzeniu ogólnym sędziów SN mogącym wskazać kandydatów na stanowisko pierwszego prezesa, niezbędna jest obecność co najmniej 2/3 sędziów każdej z izb. Gdy kworum nie zostanie osiągnięte, przy następnym spotkaniu wystarczą 3/5 sędziów SN. Wymogi to znaczące, ale przecież istotą takiego gremium jak zgromadzenie ogólne jest to, by było ono reprezentatywne dla składu sędziowskiego. Po wejściu w życie nowych przepisów uchwałę zgromadzenia ogólnego sędziów Sądu Najwyższego mógłby podjąć... jeden sędzia. Zgromadziłby się sam ze sobą, przekonał sam siebie i zwyciężył w głosowaniu. A prezydent uznałby to za głos ogółu orzekających w Sądzie Najwyższym. Złośliwy mógłby zapytać, czy jednoosobowe zgromadzenie musiałoby podjąć swą uchwałę w siedzibie Sądu Najwyższego, czy mogłoby to uczynić np. bezpośrednio w gabinecie prezydenta. Tak dla uproszczenia obiegu dokumentów.
Doświadczenia ostatnich miesięcy nakazują sądzić, że za kilka-kilkanaście miesięcy projekt powróci. A za kilkanaście miesięcy, może 20, rozpocznie się żenująca dyskusja o tym, czy dana uchwała została podjęta legalnie czy nielegalnie oraz czy zgromadzenie sędziów było pełnoprawnym zgromadzeniem, czy też spotkaniem przy kawie i ciastkach. Wreszcie niewykluczone, że pełni obaw o zwołanie zgromadzenia posłowie swą inicjatywą ustawodawczą spowodują, że zgromadzenia zostaną zwołane dwa. A prezydent potem będzie decydował, od którego listę kandydatów przyjmuje, a od którego nie.
I to wszystko naprawdę jest na swój sposób śmieszne. Ale tylko do momentu, w którym człowiek uświadomi sobie, że gra idzie o wymiar sprawiedliwości Rzeczypospolitej.