Słowa „rekrutacja” używam w tytule celowo, bo przecież procesu udzielania rekomendacji kandydatom do Sądu Najwyższego przez Krajową Radę Sądownictwa wyborem nazwać nie sposób.
Taki oto obrazek stoi mi przed oczami. W siedzibie Krajowej Rady Sądownictwa (KRS) jeden z jej sędziowskich członków zapytany na korytarzu przez dziennikarkę, czy rekomendowanie tak znacznej liczby prokuratorów do Izby Dyscyplinarnej Sądu Najwyższego nie jest błędem z uwagi na ich hierarchiczne podporządkowanie, przytomnie odparł: „Ale przecież oni przestają być prokuratorami”. A gdy dziennikarka zapytała: „Gdyby Stanisław Piotrowicz przestał być posłem, mógłby być wybrany do SN?”, sędzia po chwili zadumy odpowiedział: „Mógłby”.
Inny obrazek. 27 sierpnia Rada nie może wznowić obrad z uwagi na protest kilku aktywistów, którzy dostali się do budynku. Dwóch sędziów członków KRS przemierzających dla zabicia czasu korytarze wdaje się w krótką dyskusję z protestującymi. Jeden z sędziów w ferworze wymiany argumentów, nie zdając sobie zapewne sprawy z tego, że stojąca obok kamera jest włączona, próbując przekonać aktywistów, że ich opór jest bezpodstawny, w pewnym momencie oświadcza: „Przecież my mamy większość”. Szybko się mityguje, ale słowa wybrzmiały. Co więcej – zostały zarejestrowane.
I wreszcie wiceprzewodniczący Rady emanujący zwykle wystudiowanym spokojem, nawet gdy przy okazji biegunowo mija się z prawdą, przed kamerami podczas kolejnej przerwy w obradach oświadcza: „Ja się nie zastanawiam, kto został wybrany do SN”.
To tylko wybrane scenki z tragifarsy pod nazwą „rekrutacja nowych sędziów do Sądu Najwyższego”. Dla porządku zaznaczam, że „rekrutacja” jest słowem użytym celowo, bo procesu udzielania rekomendacji przez KRS kandydatom do SN wyborem nazwać nie sposób.
Dopełnieniem korytarzowych enuncjacji członków Rady są utajnione prace zespołów opiniujących poszczególnych kandydatów, uwłaczające głównie tymże kandydatom kilkuminutowe przedstawianie ich sylwetek na posiedzeniu plenarnym, wmawianie obserwatorom, że członkowie KRS w ciągu trzech dni pracy zapoznali się z dossier poszczególnych kandydatów obejmującymi często po kilkadziesiąt prac naukowych i orzeczeń.
Już tylko ktoś mający istotny problem z percepcją rzeczywistości mógłby utrzymywać, że KRS realizuje swą konstytucyjną rolę, polegającą na istotnym – bo decydującym – udziale w procesie wyłaniania sędziów, w tym również do najwyższej instancji sądowej.

Słowa klucze, czyli algorytmiczna powtarzalność

Większy dramat odbywa się jednak na nieco innej płaszczyźnie. Pobrzmiewa wręcz niczym nieodłączny element Sofoklesowskich tragedii, którym był chór podsumowujący to wszystko, co się działo na scenie. Otóż, wystarczy pobieżna analiza sylwetek dotychczas pozytywnie zaopiniowanych przyszłych sędziów Sądu Najwyższego, by wyłowić słowa klucze, o iście algorytmicznej powtarzalności, wskazujące wspólne dla kandydatów cechy. Są to: ścisłe związki z Ministerstwem Sprawiedliwości, Krajową Szkołą Sądownictwa i Prokuratury, beneficja w postaci prezesur sądów okręgowych bądź apelacyjnych uzyskane bezpośrednio od ministra sprawiedliwości.
W tej sytuacji, nie tracąc z pola widzenia faktu, że sędziowscy członkowie KRS zostali wybrani przez polityków, decyzja tego – już tylko z nazwy – konstytucyjnego organu o rekomendacji danego kandydata do Sądu Najwyższego nosi znamiona decyzji politycznej. A to swoiste odium, które przylgnie do nowych sędziów SN na lata.
Każdy prawnik z zainteresowaniem, by nie powiedzieć, że z wypiekami na twarzy, przeglądał listę kandydatów do SN podaną do publicznej wiadomości kilka tygodni temu, czasami uśmiechając się pod nosem, innym razem przecierając oczy ze zdumienia. Zaiste była to ciekawa lektura. Kandydaci prezentowali istną mozaikę. Byli wśród nich: były członek rady nadzorczej TVP, założyciel głośnego think tanku jakże często zabierającego jednostronnie głos w sprawach światopoglądowych, radca prawny będący jeszcze dwa miesiące temu członkiem jednej z partii politycznych, czynny sędzia Trybunału Konstytucyjnego sąsiadował z sędzią TK, która ustanowiła niepobity dotąd rekord najkrótszego w historii piastowania tego urzędu (bodaj jedynie przez dni siedem), będąc ostatecznie zmuszoną do jego złożenia, oraz wielu mniej bądź bardziej znanych sędziów, adwokatów, radców prawnych, notariuszy i prokuratorów. Część z tych kandydatów wycofała swe zgłoszenia, część nie uzyskała rekomendacji KRS.

Kto z rekomendacją, a kto bez niej, czyli alegoryczne starcie

Na dzień pisania tych słów znane są już nazwiska siedmiu kandydatów rekomendowanych do Izby Cywilnej, jednego do Izby Karnej, dwunastu do Izby Dyscyplinarnej oraz całej dwudziestki rekomendowanej do Izby Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych. Natomiast równie interesująca jest lista osób, które owej rekomendacji KRS nie otrzymały. Zestawienie szczególnie dwóch byłych już kandydatów wydaje mi się szczególnie emblematyczne, by nie rzec – alegoryczne.
Profesor Jacek Barcik, niekwestionowany specjalista międzynarodowego prawa publicznego oraz prawa Unii Europejskiej. Autor głośnej glosy do precedensowego orzeczenia TSUE z 27 lutego 2018 r. w sprawie sędziów portugalskich (C–64/16). Jako pierwszy z kandydatów publicznie podał motywy swojej decyzji. Stwierdził, że kandydując na urząd sędziego SN w obecnej sytuacji, „szarga” swoje nazwisko, bo jego etycznym obowiązkiem jest zaskarżenie uchwały KRS do Naczelnego Sądu Administracyjnego w celu zbadania procedury wyłaniania sędziów przez organ, który został powołany niezgodnie z konstytucją. W ramach wszczętej procedury przez Naczelny Sąd Administracyjny będzie zaś dążył do tego, by sąd zadał pytanie prejudycjalne w tym zakresie Trybunałowi Sprawiedliwości w Luksemburgu.
Zadeklarował, iż w przypadku wyboru jego kandydatury nie zostanie sędzią SN i zrezygnuje z urzędu. Konkludował, że każdy prawnik kandydujący na sędziego Sądu Najwyższego w obecnej sytuacji podważa swoją reputację i wiarygodność zawodową, a sędziami najwyższej instancji sądowniczej winny zostawać osoby z z wieloletnim doświadczeniem w orzekaniu, dla których ten zaszczytny urząd jest naturalnym ukoronowaniem kariery sędziowskiej.
Na drugim biegunie znajduje się prof. Arkadiusz Radwan, który w ramach autopromocji odbył istne tour née po mediach. Napisał artykuł, w którym starał się z dość mizernym skutkiem udowodnić (warto przy tym zauważyć, że w zgodzie z poglądami gremiów decydujących o jego ewentualnym akcesie do SN), że ogłoszenie prezydenta o wolnych stanowiskach w SN nie potrzebuje kontrasygnaty Prezesa Rady Ministrów.
Profesor udzielił wywiadu w DGP (3–5 sierpnia 2018 r.), oświadczając, że stanowisko sędziego SN zwiększy jego możliwości oddziaływania na rzeczywistość. A kiedy dziennikarz zwrócił uwagę, że orzeczenia w SN zapadają zwykle w składach kolegialnych, kandydat ripostował, że będzie przecież do swoich poglądów na sprawę namawiał pozostałych członków poszczególnych składów. Profesor Radwan, kierując się sobie tylko znaną logiką, stwierdził, że dzisiaj bardziej niż przez minione lata, „realna” jawi się możliwość awansu do SN dla „osób o silnym poczuciu niezależności”.
Nie tyle sama postawa kandydata, ile wypowiadane przez niego treści spotkały się z merytorycznymi polemikami konstytucjonalistów oraz protestami znacznej części środowiska naukowego oraz adwokackiego. Profesor Radwan początkowo bronił się, sugerując, że nie jest właściwie rozumiany, a ataki są pozamerytoryczne, bo ad personam. Przykro było patrzeć, jak uznany prawniczy erudyta w kilka tygodni zniszczył swoją reputację.
Dwie różne postawy, dwa różne spojrzenia na legalność procedury wyboru i swojej w niej roli. Obaj kandydaci przepadli podczas głosowań Rady, ale jakże różne wrażenie po sobie pozostawili. Śmiem twierdzić, że środowiska, z których się wywodzą, dokonały oceny ich postaw, co w przyszłości zapewne będzie miało swoje znaczenie.

Obywatel Zaradkiewicz, czyli bezprecedensowa wolta

Do rangi symbolu oddającego najpełniej upadek procedury opiniowania kandydatów na sędziów Sądu Najwyższego urósł przypadek prof. Kamila Zaradkiewicza. Przebieg posiedzenia KRS 28 sierpnia, gdy omawiano m.in. kandydaturę tego byłego pracownika TK, przejdzie do historii z dwóch powodów.
Po pierwsze, członków KRS zaszczycił swą obecnością minister sprawiedliwości – prokurator generalny, który zwykł był dotychczas raczej ignorować jej posiedzenia. Rozumiem, że zmienił zdanie, gdy sędziowska część rady została dobrana według jego wytycznych.
Po wtóre, historyczne było oficjalne i w pełni jawne namaszczenie przez ministra sprawiedliwości swojego protegowanego do SN w osobie dyrektora departamentu prawa administracyjnego prof. Kamila Zaradkiewicza.
Tak więc ma to teraz wyglądać. Nawet nie starano się specjalnie ukryć, że kandydata na sędziego SN lansuje czynny polityk o niezwykłych uprawnieniach szefa resortu sprawiedliwości i jednocześnie zwierzchnika hierarchicznego wszystkich prokuratorów. Czy to nie czyni wyboru prof. Zaradkiewicza stricte politycznym? Pytam rzecz jasna retorycznie.
O zgrozo, nic niestosownego w swoistej laudacji na rzecz swego kandydata wygłoszonej przez Zbigniewa Ziobro, nie widzieli sędziowscy członkowie KRS. Ale do ich biernej i usłużnej postawy można było się już przyzwyczaić. Jeśli mieli jakieś wątpliwości (a raczej mieli, na co wskazuje negatywna rekomendacja zespołu opiniującego Kamila Zaradkiewicza oraz wynik pierwszego głosowania in plenum), to najwyraźniej się ich pozbyli w tzw. dogrywce, czyli kolejnym głosowaniu, w którym dyrektor departamentu z woli ministra sprawiedliwości uzyskał upragnioną większość w postaci jednego głosu.
Ciekawe, który z użytych przez ministra sprawiedliwości argumentów przekonał członków KRS. Może ten o niesamowitej odwadze prof. Zaradkiewicza, który przeciwstawił się prawniczemu establishmentowi w TK i dokonując bezprecedensowej wolty, oświadczył swego czasu, że to nie jest tak, że wszystkie wyroki Trybunału Konstytucyjnego są ostateczne, ważne i winne być wykonane.
Gwoli ścisłości, powołując się na własną pamięć, pragnę zauważyć, że myli się minister sprawiedliwości, stwierdzając, że wygłoszenie u zarania „wojny o TK” tak śmiałej opinii było niemałym aktem odwagi, który stawiał prof. Zaradkiewicza samego przeciwko wszystkim. Przypomnę, że pogląd wskazany wyżej został wyrażony przez ówczesnego dyrektora orzecznictwa i studiów TK dokładnie 19 kwietnia 2016 r., a zatem w momencie gdy wiatr historii zaczął już wiać w inną stronę.
A może skuteczny okazał się argument również przedstawiony przez Zbigniewa Ziobrę na posiedzeniu KRS, sprowadzający się do odczytania czegoś na kształt samokrytyki prof. Kamila Zaradkiewicza o tym, że zmienił on zdanie na temat równouprawnienia związków jednopłciowych, a kontytucja przesądza, iż małżeństwo to związek kobiety i mężczyzny?
Zgrzytem pozostaje wypowiedź posłanki, członkini KRS z ramienia Sejmu, która stwierdziła, że na potrzeby konkursu na stanowisko sędziego SN prof. Zaradkiewicz jest w stanie powiedzieć i przyrzec wszystko. Bez dwóch zdań wspaniała rekomendacja. Pozostaje skonkludować ten przypadek w ten sposób, iż w obecnej sytuacji argumentem przemawiającym za pozytywną opinią KRS ma być zmiana światopoglądu na jedynie słuszny. Czyż to nie dramat?

Smuga cienia, czyli kto z tarczą, a kto na tarczy

Odium upolitycznienia kandydatów na sędziów SN, a w przyszłości z pewnością w znacznej części sędziów najwyższej instancji sądowej, będzie ciągnęło się za nimi już pewnie przez cały okres kariery. Czas pokaże, czy zakończy się ona dobrowolnym przejściem w stan spoczynku po osiągnięciu wymaganego wieku, czy może ową spektakularną ścieżkę zawodowego awansu zakończy inne wydarzenie o charakterze nagłym. Wszak precedens usunięcia części składu SN stał się w ostatnich miesiącach faktem.
Takie samo znamię będzie zapewne ciążyło na osobach, które zgłosiły się do konkursu w przekonaniu, że właśnie ziszcza się pewien moment dziejowy niosący ze sobą niepowtarzalną szansę znalezienia się na szczycie. Wbrew opiniom swoich środowisk, zagłuszając sumienie krzyczące, że procedura rekrutacji do SN nie ma nic wspólnego z zachowaniem niezbędnych standardów nie tylko prawnych, ale również etycznych, położyli na szali swe nazwiska.
Znaczna część z negatywnie zaopiniowanych kandydatów będzie musiała wrócić do swych zawodowych środowisk i spojrzeć w oczy ich członkom. Od reakcji tych środowisk na postawy osób, które nie posłuchały apeli i oficjalnych stanowisk samorządów prawniczych, będzie również zależała dynamika kolejnych etapów destrukcji Sądu Najwyższego. Oto bowiem 28 sierpnia prezydent ogłosił kolejne wakaty w Sądzie Najwyższym. Tym razem są to również miejsca po przymusowo przeniesionych w stan spoczynku sędziach, w tym I prezes SN.
Kolejne odsłony dramatu, a raczej tragifarsy już zatem niebawem. Tymczasem to, co się dotychczas wydarzyło, jest wystarczająco przygnębiające dla wszystkich, którym na sercu leży dobro wymiaru sprawiedliwości. Zatem – póki co – kurtyna!