We wtorek o godz. 16, na ostatnim posiedzeniu przed wakacjami, Senat rozpatrzy prezydencki projekt zarządzenia referendum ogólnokrajowego dotyczącego zmian w konstytucji. Data jego przeprowadzenia, 10 i 11 listopada, w zamyśle Andrzeja Dudy stanowić będzie kulminację obchodów 100. rocznicy odzyskania niepodległości. Tak oto po raz pierwszy w historii suweren weźmie we własne ręce odpowiedzialność za kształt najważniejszego aktu normatywnego w państwie, decydując o kształcie ustroju.
Problem w tym, że prezydent chce wręczyć Polakom prezent, na który niespecjalnie czekają. A niemal pewna porażka frekwencyjna osłabi i jego, i całą Zjednoczoną Prawicę. Prawo i Sprawiedliwość zdaje sobie z tego sprawę, dlatego, jak przekonują mnie politycy tej partii, w Senacie zatriumfuje pragmatyzm. Senatorowie poprzez odrzucenie wniosku o referendum „uratują prezydenta przed nim samym”.
Z lipcowych badań CBOS wynika, że udział w referendum zapowiada 50 proc. badanych, z czego tylko 23 proc. zdecydowanie potwierdza chęć uczestnictwa. O tym, że powinno się zmienić konstytucję, jest przekonanych 31 proc. badanych, ale tylko 10 proc. jest zdecydowanie na tak. Gdyby zestawić te wyniki z ankietą przeprowadzoną w czerwcu 2017 r., tuż po ogłoszeniu pomysłu referendum, liczba osób popierających zmianę ustawy zasadniczej zmniejszyła się z 37 do 31 proc., z kolei o 4 punkty procentowe – z 47 proc. do 51 proc. zwiększyła się grupa przeciwników. Wzrósł też odsetek osób niezdecydowanych.
Choć wyniki te napawają środowisko prezydenta umiarkowanym optymizmem, na co wskazywał minister Paweł Mucha, wystarczy porównać je z analogicznymi badaniami CBOS z lipca 2015 r. na temat referendum prezydenta Bronisława Komorowskiego. Wtedy, na dwa miesiące przed głosowaniem, swój „zdecydowany udział” zgłosiło 41 proc. badanych. Do urn wybrało się 7,8 proc. Koszty organizacji oszacowano na 75,5 mln zł.
Stara reguła pisania ustaw zasadniczych głosi, że konstytucja nie może być „narzędziem panowania umarłych nad żywymi”. Ferdinand Lasalle, XIX-wieczny niemiecki polityk i rewolucjonista, dodawał do tego jeszcze jedną tezę: dobra konstytucja to taka, która „odzwierciedla obecnie panujący system społeczno-polityczny”. Gdyby patrzeć na pomysł Andrzeja Dudy tylko z perspektywy ustrojowej oraz historycznej – nie jest on ani kontrowersyjny, ani nowatorski. Konstytucję z 1997 r. uchwalano w obliczu wyraźnego podziału społecznego, przy frekwencji rzędu 42,86 proc. i poparciu niespełna 53 proc. głosujących. Ten, kto sięgnie głębiej w genezę jej powstawania, zauważy, że ograniczenie prerogatyw prezydenta w stosunku do pierwotnego projektu odzwierciedlało lęki postkomunistycznej większości przed powrotem Lecha Wałęsy do władzy. Od tego czasu konstytucję zarówno nowelizowano, jak i wielokrotnie zgłaszano projekty napisania jej od podstaw (w samej V i VI kadencji Sejmu złożono 14 projektów nowelizacji oraz dwa nowe projekty konstytucyjne PO i PiS). W 2011 r., w Ankiecie Konstytucyjnej wydanej przez Instytut Spraw Publicznych, grono konstytucjonalistów postulowało uwspółcześnienie ustawy zasadniczej, która cierpi na brak rozdziału regulującego funkcjonowanie w Unii Europejskiej, nieudolne działanie skargi konstytucyjnej, nieprecyzyjne rozpisanie podziału prerogatyw na linii prezydent – premier, oraz spory kompetencyjne o ocenę wyroków Trybunału Konstytucyjnego, który wchodzi w konflikt interpretacyjny z Sądem Najwyższym. Gdy po raz pierwszy Andrzej Duda wspominał o napisaniu konstytucji od nowa, nazywając ją „wolą mniejszości”, mówił jednym głosem z Jarosławem Kaczyńskim. Sytuacja uległa zmianie, czego zdaje się nie zauważył prezydent, utwierdzany przez grono doradców w słuszności swojej idei.
– Nie można sobie pozwolić na osłabienie kandydata na prezydenta, a PiS nie ma w tej chwili nikogo poza Andrzejem Dudą. Myślę, że w jego interesie Senat odrzuci projekt – mówi mi jeden z prominentnych polityków. W tym samym tonie już w styczniu w „Gazecie Polskiej” wypowiadał się prezes PiS. Jak przekonuje inny rozmówca, niskie zainteresowanie referendum to wynik kiepskich konsultacji przeprowadzonych przez Pawła Muchę. – Jeśli on chce w tym samym czasie prowadzić kampanię wyborczą do Sejmiku Wojewódzkiego Zachodniopomorskiego oraz przygotowywać kampanię wyborczą i referendalną, to się po prostu nie może udać – twierdzi.
Z PiS od dłuższego czasu płynie komunikat, który ma przygotować Pałac Prezydencki na czerwone światło dla idei referendalnej. Chodzi o maksymalne podkreślenie „słuszności pomysłu” przy akcentowaniu „nieszczęśliwego terminu” . W wywiadzie dla Radiowej Jedynki w takim tonie argumentował Adam Bielan. – Mnie bardzo podoba się pomysł pana prezydenta i efekty tego, że rozpoczęliśmy dyskusję nt. konieczności zmian w konstytucji – mówił wicemarszałek Senatu, dodając, że 10 i 11 listopada to termin niemożliwy do realizacji ze względu na konflikt z wyborami samorządowymi oraz podkręcanie emocji politycznych w kontekście wspólnego świętowania rocznicy odzyskania niepodległości.
Sytuacji na korzyść prezydenta nie zmieniło ograniczenie pytań referendalnych z 15 do 10. Te od początku krytykowano za mieszanie spraw ustawowych (świadczenia 500+) z ustrojowymi albo niepotrzebne wpisywanie do konstytucji zagadnień obecności w NATO i Unii Europejskiej, które regulują osobne umowy międzynarodowe. Paradoksalnie wydaje się, że nawet gdyby prezydencka idea została przez senatorów odrzucona, Andrzej Duda nie ma zbyt wiele możliwości na potencjalną „zemstę”. Brak podpisu pod nowelizacją ustaw reformujących wymiar sprawiedliwości byłby de facto odrzuceniem prawa, które zmieniono zgodnie z jego zastrzeżeniami. Konflikt PiS – Pałac Prezydencki dla obu środowisk skazanych na wspólny polityczny wózek byłby destrukcyjny wizerunkowo oraz niezrozumiały dla wspólnego elektoratu. Wydaje się zatem, że choć Andrzej Duda autentycznie wierzy w swój projekt i nie zamierza się cofnąć, będzie musiał przełknąć gorzką pigułkę zaserwowaną mu przez jego byłą partię.