Czy parlament może uchwalić ustawę, a prezydent podpisać, że ludzie z miast powyżej 200 tys. mieszkańców nie mają praw wyborczych? I dopóki Trybunał Konstytucyjny jej nie uchyli, będzie to obowiązujące prawo? Czy Sejm może uchwalić ustawę, w której wskaże, że posłami mogą zostać wyłącznie osoby o wzroście poniżej 175 cm? A czy można uchwalić, że kandydatem na prezydenta nie może być ktoś, kto ma 174 cm wzrostu, i tym samym nie dopuścić do wyborów wracającego z Brukseli Donalda Tuska?



Pójdźmy dalej, po bandzie. Czy Sejm może uchwalić, że za krytykowanie przedstawicieli władzy orzeka się karę 25 lat pozbawienia wolności? Albo karę śmierci?
Wszystko to brzmi absurdalnie. Ale jeśli wierzyć prezydenckiemu ministrowi Pawłowi Musze oraz parlamentarzystom Prawa i Sprawiedliwości – wszystko to byłoby możliwe.
Zamieszanie wokół ustawy o Sądzie Najwyższym i tego, czy prof. Małgorzata Gersdorf jest I prezesem Sądu Najwyższego, czy nim już nie jest, to tak naprawdę spór polityczny. Wszyscy jednak, dla niepoznaki, starają się go obudowywać prawniczą otoczką. Na sztandarach zwolenników ustawy i wysłania prof. Gersdorf w stan spoczynku jest pojęcie domniemania konstytucyjności ustaw. W skrócie narracja wygląda tak: Sejm uchwala ustawę, Senat ją akceptuje, prezydent podpisuje, rządowi prawnicy publikują w Dzienniku Ustaw. Przepisy stają się obowiązującą literą prawa i wszyscy muszą się do nich stosować. A jeśli się komuś nie podoba, może skierować wniosek lub skargę do Trybunału Konstytucyjnego. Gdy trybunał uzna, że ustawa stoi w sprzeczności do konstytucyjnych wartości, regulacje zostaną uchylone. Dopóki jednak trybunał tego nie zrobi, prawo wszystkich obowiązuje; choćby było najgłupsze.
Gdy spytałem na Twitterze Bartłomieja Wróblewskiego, doktora nauk prawnych, konstytucjonalistę, posła PiS, o to, czy każda ustawa korzysta z domniemania konstytucyjności, w tym taka odbierająca czynne prawo wyborcze Polakom, otrzymałem odpowiedź: „Co do zasady tak”. Takie podejście jest skrajnie niebezpieczne. W praktyce bowiem prowadzi właśnie do tego, że Sejm może absolutnie wszystko.
To, co teraz prezentują niektórzy politycy, idealnie podsumował Maciej Zembaty: „Stuk, puk, / Laską w podłogę, / Sejm, Sejm / Wyraża zgodę. / Stuk, puk, / Laską o blat, / Sejm mówi: tak!”. Rzecz w tym, że Zembaty napisał to na początku lat 80. XX wieku, ukazując farsę demokracji ludowej. Szkoda, że dziś jego słowa są tak aktualne.
Jedyny właściwy model to ten przewidujący rozproszoną kontrolę konstytucyjności. Każdy sąd, nawet ten rejonowy, ma obowiązujące prawo weryfikować przez pryzmat konstytucyjnych wartości. I jeśli uzna, że część ustawy jest niekonstytucyjna, przepisów ustawy nie zastosować.
To, że tak należy robić, dostrzegają dziś już niemal wszyscy prawnicy. Co jednak ciekawe i zasmucające, jeszcze kilka lat temu zwolenników rozproszonej kontroli konstytucyjności można było policzyć na palcach jednej ręki. I choć prof. Ewa Łętowska (a także nieżyjący już prof. Bogusław Banaszak) nawoływała do tego, by sędziowie nie bali się sięgać bezpośrednio po przepisy konstytucji, to z marnym skutkiem. Słyszała, że kompetencje oceniania zgodności ustaw z konstytucją zastrzeżone są dla Trybunału Konstytucyjnego. Kolejnym argumentem było to, że w chwili gdy sędziowie zaczną masowo interpretować ustawę zasadniczą, linia orzecznicza zacznie się rozjeżdżać. Bo ogólnikowo sformułowane przepisy o ochronie własności trudniej przecież zinterpretować niż do bólu precyzyjne regulacje, np. ustawy o gospodarce nieruchomościami.
Nie ulega wątpliwości, że rozproszona kontrola konstytucyjności jest trudna i ma swoje mankamenty. Dziś jednak widzimy, do czego prowadzi ślepa wiara w domniemanie zgodności ustaw z konstytucją. Teoretycznie domniemanie to pozwala władzy ustawodawczej na wszystko. Nie trzeba nawet podporządkowywać sobie Trybunału Konstytucyjnego. Wystarczy przecież w uchwalanej ustawie stwierdzić, że wchodzi ona w życie wraz z momentem publikacji. Zanim sędziowie konstytucyjni się nią zajmą – jak pokazuje doświadczenie – w najlepszym razie mijają tygodnie. W gorszym – lata.
Magazyn 6.07.2018 / GazetaPrawna.pl
Oczywiście praktyka parlamentaryzmu – także polskiego – ostatnich kilkunastu lat pokazuje, że omnipotentny Sejm, formalnie władza ustawodawcza, jest tak naprawdę władzą wykonawczą. Władzą ustawodawczą jest zaś będący formalnie władzą wykonawczą rząd. Mówiąc prościej, z rządu idzie komunikat, co Sejm ma uchwalić i – dziwnym trafem – tak się właśnie dzieje.
Rzecz jasna rządy mają to do siebie, że są podatne na silne osobowości. Często bywa tak, że o wszystkim decyduje premier. Może jednak też być tak, że będzie o wszystkim decydował inny członek gabinetu. Albo – skądś to znamy – osoba w ogóle spoza tradycyjnie ujmowanej władzy w ramach jej trójpodziału, np. emerytowany zbawca narodu. I dopóki będziemy powtarzali jak mantrę, że tak długo, jak trybunał nie oceni zgodności ustawy z konstytucją, należy bezwzględnie przyjmować, że ustawa jest z nią zgodna, dopóty pozostaje tylko mieć nadzieję, że emerytowany zbawca narodu będzie miał same dobre pomysły.