Krzysztof Bałanda: System musi się sfinansować. A bez kosztownych inwestycji w kolejne instalacje przetwarzania odpadów nie osiągniemy zakładanych celów.
Zdaniem ekspertów to, czy formuła in-house w branży odpadowej stanie się normą w polskich gminach, będzie zależało w dużej mierze od wyroku Krajowej Izby Odwoławczej w sprawie odbioru odpadów w stolicy przez miejską spółkę, począwszy od 2019 r.
Warszawskie śmieci są precedensem na skalę krajową, tak więc walka jest niejako wpisana w nasze działania. I ta wojna faktycznie trwa, a wskazują na to ostatnie odwołania dotyczące odbioru śmieci, które trafiły do Krajowej Izby Odwoławczej, gdzie oprócz dwóch odwołujących, przystępujących z całego kraju i za granicy, było 28 podmiotów. Wiele z nich z warszawskim rynkiem nie ma nic wspólnego.
O co toczy się gra? Mówi się, że stołeczny rynek odpadowy wart jest 700–800 mln zł.
Taka może być wartość rynku odbioru i zagospodarowania odpadów. Mówimy o strumieniu rzędu 800 tys. ton w skali roku. To prawie trzykrotnie więcej niż rynek krakowski. Tak więc strumień odpadów i idący w ślad za tym strumień pieniądza jest niewątpliwie największy. Nie chcę mówić o konkretnych kwotach, bo to zależy od cen rozstrzyganych na poziomie przetargów.
Jak rozumiem, stawką w tej wojnie jest to, czy zlecenie otrzyma miejska spółka zgodnie z in-house, czy jednak szansę dostaną podmioty komercyjne.
Rada m.st. Warszawy w lipcu zeszłego roku powierzyła MPO zagospodarowanie wszystkich odpadów warszawskich począwszy od 2019 r. Nie znaczy to jednak, że w zakresie zagospodarowania pojawi się monopol MPO. Spółka ma zorganizować system, w ramach mocy własnych przetworzy niewielką część odpadów, a na resztę, tj. 80–90 proc., będą przetargi. Wszystko odbywa się zgodnie z art. 4 ustawy o gospodarce komunalnej, czyli jest to klasyczne powierzenie zadań własnych. Odrębną sprawą jest odbiór odpadów. Wynika on z unijnej dyrektywy usługowej i trybu art. 67 prawa zamówień publicznych. Przepisy te pozwalają na powierzenie jednostce własnej gminy realizacji zadań własnych.
Mówi pan, że i tak będziecie korzystać z usług podwykonawców. Po co więc ta cała rewolucja?
Działamy na rynku 90 lat i wiemy o odpadach prawie wszystko. Wiemy, jak je zagospodarować w dobie zmieniającego się prawa, rosnących wymogów unijnych czy idei gospodarki o obiegu zamkniętym. Łatwiej to robić podmiotowi, który ma tę wiedzę. To bardziej ewolucja. Rewolucja byłaby wtedy, gdyby uwolniono całkowicie rynek śmieciowy. Jak pan myśli, kto by wówczas na rynku dyktował warunki? Warszawiacy, my wszyscy obudzilibyśmy się w niedalekiej przyszłości w zupełnie innej rzeczywistości. Żaden przewidujący i dobry gospodarz nie może sobie pozwolić na takie ryzyko.
Czyli takie firmy jak Byś, Lekaro czy Remondis takiej wiedzy nie mają?
Te firmy są wybierane jako wykonawcy lub podwykonawcy w zakresie zagospodarowania. One oczywiście boją się dzisiejszej sytuacji, bo poziom kontroli, który wynika z naszej wiedzy i odpowiedzialności za realizację umowy, będzie nieporównywalnie większy niż w przypadku każdej innej firmy czy instytucji. Ważne jest, by odróżnić dwie rzeczy. Mówimy o zagospodarowaniu, czyli o odpadach, z których mamy uzyskać surowce do recyklingu i unieszkodliwić resztę, najlepiej z odzyskiem np. energii elektrycznej i cieplnej. Druga sprawa to odbiór, a ten nie opiera się już na podwykonawstwie. Tu art. 67 ustawy precyzyjnie określa, że zasada in-house możliwa jest tylko na terenie nieruchomości zamieszkałych i ewentualnie mieszanych, takich jak np. sklepy. W przypadku nieruchomości niezamieszkałych obowiązują otwarte przetargi.
Branża twierdzi, że MPO nie jest przygotowane do realizacji zadań, a jeśli mimo to przejmie ten rynek, podobne sytuacje zaczną się rozlewać na całą Polskę. A to zmarginalizuje przedsiębiorstwa prywatne.
Zarzut o monopolizacji rynku przez MPO ma się nijak do tego, co funkcjonuje na gruncie UE. In-house jest tam systemem naturalnym, który się doskonale sprawdził. Pozwala zrealizować gminie system gospodarki odpadami w sposób najbardziej racjonalny, czyli korzystny i najtańszy dla mieszkańców, a jednocześnie pozwala sprostać wymogom prawa krajowego i europejskiego. Jeśli chodzi o kwestię przygotowania MPO, to umowa wykonawcza z miastem w zakresie powierzenia zagospodarowania odpadów została podpisana w grudniu 2017 r. Spółka w ramach tej umowy zorganizowała przetargi na wybór podmiotów, które zagospodarują warszawskie śmieci. Będzie to ok. 90 proc. wszystkich odpadów. Ale to z czasem będzie mniejszy procent, bo gdy wystartuje rozbudowana spalarnia, będzie ona w stanie zagospodarować ok. 300 tys. ton odpadów. Czyli o tyle mniej będzie ich trafiało na wolny rynek. Zamierzenia miasta rozmijają się z tym, czego chciałby podmioty komercyjne. Firmy prywatne nastawione są na wysokie marże i zysk, i to jest naturalne. Spółki takie jak MPO działają inaczej. Od nas nie oczekuje się zysku, a marża ma być na poziomie odtworzeniowym. To oznacza, że mamy generować taką nadwyżkę, która pozwoli na utrzymanie posiadanych instalacji. Przedstawicieli konkurencji, którzy wykazują troskę o naszą firmę, pragnę uspokoić. Jeśli zostanie nam powierzony in-house, to od 1 stycznia 2019 r. będziemy gotowi, by to zadanie zrealizować. Przygotowania w MPO idą pełną parą.
Co z tych zmian będzie miał przeciętny warszawiak? Może obniżki stawek śmieciowych?
Ja się nie zajmuję stawkami, tylko realizacją usługi po możliwie niskich kosztach. Nielubiana instalacja na Radiowie, którą musimy zamknąć we wrześniu tego roku, spełnia wymogi prawa. Ale pozwala też utrzymywać stawki dla warszawiaków na niskim poziomie. Gdy zdecydowaliśmy o zamknięciu instalacji MBP (mechaniczno-biologicznego przetwarzania zmieszanych odpadów komunalnych – wchodzi w skład instalacji Radiowo – red.), zebrane w przetargu oferty i podpisane umowy z firmami obecnymi na rynku opiewały na kwoty dwukrotnie wyższe niż dzisiejszy koszt zagospodarowania na Radiowie. Tak działają firmy komercyjne.
Zamiast Radiowa ma być spalarnia na Targówku. Kiedy ruszy?
Jesteśmy po kolejnej odsłonie batalii przed KIO. W styczniu otworzyliśmy oferty w przetargu i od tego czasu toczy się ta wojna. Ostatni wyrok został ogłoszony 22 czerwca, oddalił on odwołania konkurentów oferty wygrywającej, którą na dziś jest oferta chińska. Jesteśmy dalej w procedurze wyboru, przed nami potencjalnie jeszcze jedna batalia – gdy ogłosimy, kto jest ostatecznym zwycięzcą. Równolegle przed KIO toczy się rozprawa w sprawie tego, czy de facto należy wykluczyć in-house z prawa polskiego. Co zaskakujące, najbardziej domagają się tego firmy międzynarodowe, doskonale znające in-house z innych krajów, w których one same funkcjonują.
Podobają się panu rozwiązania legislacyjne, jakie zaproponował rząd w związku z pożarami składowisk i reformą inspekcji ochrony środowiska?
Dofinansowanie inspekcji jest racjonalnym działaniem. Pytanie tylko, kogo będzie kontrolowała. Dziś łatwiej jest kontrolować spółki gminne niż prywatne. Dlatego owe doinwestowanie powinno być połączone z równym traktowaniem podmiotów. Jeśli chodzi o projektowane deponowanie pieniędzy na poziomie wysokości stawki zagospodarowania – to tu pewnie będzie problem, szczególnie dla dużych firm. Gdybym to ja miał dzisiaj zdeponować pieniądze na zagospodarowanie odpadów z instalacji w Radiowie – tj. 230 tys. ton i 300 zł za tonę – to oznacza wydatek rzędu 69 mln zł. Zgodnie z szykowanymi regulacjami taką kwotę należałoby w naszym przypadku zdeponować i trzymać jako swoiste poręczenie.
Dla mniejszych firm może to być spory problem?
Dla małych firm pozyskanie środków jest problemem, ale tam skala działalności jest dużo mniejsza – w grę wchodzą kwoty rzędu 1–2 mln zł. Są jeszcze inne wymogi proponowane przez rząd. Choćby tytuł własności do gruntu. Dla nas to nie będzie problem, bo działamy na własnych gruntach. Natomiast kłopotliwa będzie kwestia gruntów objętych planem zagospodarowania – to tylko ok. 30 proc. terenów w Polsce. Pytanie więc, co z pozostałymi 70 proc. i znajdującymi się tam instalacjami? Propozycje mówią, że w takich przypadkach wydawane będą jakieś warunkowe decyzje administracyjne. Ja się obawiam takiej drogi, bo to daje pole do patologii.
Jest pan spokojny o to, że władze stolicy powierzą zadania kierowanej przez pana spółce?
Przygotowanie do in-house to olbrzymie przedsięwzięcie. MPO na dziś dysponuje 200 jednostkami zaangażowanymi w odbiór śmieci z Warszawy. Obsługujemy ponad milion mieszkańców. Chodzi o to, że musimy być gotowi na 1 stycznia 2019 r., nie wiedząc, czy ostatecznie to zadanie otrzymamy. A przecież zmieniły się zasady selektywnej zbiórki, zamiast trzech frakcji do zbierania będzie aż pięć. Do tego potrzeba specjalistycznych pojazdów, nikt nie wie też, jak będzie funkcjonować frakcja bio. Bez dodatkowych inwestycji nie da się tego zorganizować. I nie ma znaczenia, czy to będzie spółka miejska czy podmiot prywatny.
Brzmi to trochę jak zapowiedź podwyżek.
Mówię tylko, że system musi się sfinansować. A oczekiwania np. w zakresie recyklingu były większe, a dziś nie wiadomo, co zrobić z tymi odpadami. Bez kosztownych inwestycji w kolejne instalacje przetwarzania odpadów nie osiągniemy zakładanych celów. ©℗