3 lipca 2018 r. przejdzie do historii. Rządzący mogą mówić, co chcą, uzasadniać czystki w Sądzie Najwyższym w dowolny sposób, jednak prawda jest taka, że nie będzie to chlubna data w historii polskiego sądownictwa.
To oczywiste, że tak duża wymiana kadrowa będzie musiała prędzej czy później odbić się na stabilności orzecznictwa SN. Nie trzeba chyba tłumaczyć, że dla systemu prawnego skończyć się to może tragicznie. Sądy bowiem coraz częściej zwracają się do SN o wyjaśnienie wątpliwości interpretacyjnych. A tych, z powodu inflacji prawa, z pewnością z roku na rok będzie coraz więcej. Nie sugeruję, że obecnych, doświadczonych i posiadających ogromną wiedzę sędziów zastąpią wyłącznie ludzie merytorycznie mizerni. Być może zgłoszą się do konkursów także i wybitni. Dwie kwestie nie pozwalają mi jednak patrzeć w przyszłość z optymizmem. Pierwsza to wymogi, jakie należy spełnić, aby zostać sędzią SN. O urząd ten mogą się bowiem starać także prokuratorzy z 10-letnim stażem. A przecież nie od dziś mówi się, że minister sprawiedliwości – prokurator generalny szykuje armię swoich podwładnych na wypadek, gdyby nie zgłosiło się wystarczająco dużo chętnych. I tu dochodzimy do drugiego problemu – spora część środowiska sędziowskiego a także przedstawicieli świata nauki jest zdecydowanie przeciwna temu, co rządzący zamierzają zrobić z SN. Można więc przypuszczać, że wielu z nich nawet nie pomyśli o tym, by startować w konkursie. Istnieje więc poważna groźba, że SN obniży loty. No i rzecz najważniejsza – rodzą się zasadnicze wątpliwości, czy w ogóle będzie to jeszcze ten Sąd Najwyższy, o którym mowa w ustawie zasadniczej.
Inną kwestią jest sposób, w jaki te zmiany są prowadzone. Im dłużej o tym myślę, tym bardziej niezrozumiałe jest dla mnie, jak można w tak obcesowy sposób postępować z ludźmi, którzy jeszcze niedawno uchodzili niemal za ikony. Weźmy sędziego Stanisława Zabłockiego, prezesa SN kierującego pracami izby karnej. To nie tylko świetny prawnik, który z powodzeniem praktykuje prawo karne, a przez długi czas pracował także nad jego zrębami. To również osoba, która może być wzorem dla przyszłych pokoleń prawników. Wielokrotnie, w czasach słusznie minionych bronił tych, przeciwko którym występował cały państwowy aparat represji. Do annałów sądownictwa przeszła już jego mowa obrończa w procesie rehabilitacyjnym rotmistrza Pileckiego. O takich ludziach mówi się, że zdali egzamin. A teraz państwo polskie, mające chwilowo taką, a nie inną twarz, chce wyrzucić prezesa Zabłockiego z urzędu. I aby to uzasadnić, robi z niego rewolucjonistę, który działa wbrew prawu, wyrządzając tym samym szkodę krajowi.
Oczywiście sędzia Zabłocki nie jest odosobniony. W podobny sposób władze zamierzają potraktować pozostałych sześcioro sędziów, którzy w oparciu o zapisaną w ustawie zasadniczej gwarancję nieusuwalności sędziego nie złożyli oświadczenia o dalszym zajmowaniu stanowiska w trybie nowej ustawy o SN, bo uznają ją za niekonstytucyjną. Rządzący przyjmują, że sędziowie ci nie rozpoczęli procedury umożliwiającej przedłużenie im okresu orzekania. W efekcie więc cała siódemka z dniem 4 lipca zostanie przeniesiona w stan spoczynku. Doprawdy, niezwykle smutne to czasy, kiedy można stać się wrogiem publicznym numer tylko za to, że się człowiek powoła na najważniejszy akt prawny w państwie.
Oczywiście niemniej ważną kwestią jest zapowiadane przez obóz rządzący usunięcie z urzędu I prezes SN prof. Małgorzaty Gersdorf. Tutaj dojdzie do złamania konstytucyjnej zasady kadencyjności tej funkcji. W wywiadzie dla DGP prezydencka prawniczka minister Anna Surówka–Pasek twierdzi, że ustawa zasadnicza nie zostanie złamana, gdyż będzie to jedynie efekt dostosowania wieku przechodzenia sędziów SN w stan spoczynku (obniżenie z 70. do 65. roku życia) do wymogów obowiązujących w systemie emerytalnym. I znów: smutne to czasy, gdy zapisy w ustawach zwykłych stanowią uzasadnienie dla łamania konstytucyjnych reguł.
Władza wykonawcza idzie jednak w zaparte. Anna Surówka–Pasek zapowiada, że prezydent wyda postanowienie stwierdzające przejście w stan spoczynku prof. Gersdorf i zarazem wyznaczy (daje mu takie uprawnienie nowa ustawa o SN) sędziego, który do czasu wyboru nowego I prezesa SN (a to będzie możliwe, dopiero gdy zapełnionych zostanie 110 etatów w SN, a więc nie tak szybko) będzie zarządzał sądem. Tymczasem sama zainteresowana nie zamierza odpuszczać i zapowiedziała już, że 4 lipca normalnie stawi się do pracy. Czyżby więc nadchodziły czasy dwuwładzy w SN? Tak mogłoby się wydawać, jednak po ostatnich uchwałach podjętych przez zgromadzenie ogólne sędziów SN taki wariant wydaje się mniej prawdopodobny niż jeszcze kilka tygodni temu. Bo oto sędziowie stwierdzili, że Małgorzata Gersdorf pozostanie prawowitym I prezesem SN do czasu upływu jej kadencji, a więc do 30 kwietnia 2020 r. Uchwała została podjęta jednogłośnie, jednak należy zaznaczyć, że w zgromadzeniu nie uczestniczyło 11 sędziów. Rządzącym pozostaje więc mieć nadzieję, że w tej grupie znajdzie choć jedna osoba, która z rąk prezydenta odbierze akt powierzający jej obowiązki I prezesa SN.
Jednak prawda jest taka, że to nie o stołek I prezesa SN toczyć się będzie najważniejsza walka. Rządzący z pewnością największe apetyty mają na funkcje prezesów SN kierujących poszczególnymi izbami. Obecnie tylko trzy stanowiska spośród pięciu pozostają obsadzone. Na czele izby cywilnej stoi Dariusz Zawistowski, pracami izby karnej kieruje Stanisław Zabłocki, a izbą pracy i ubezpieczeń społecznych zarządza Józef Iwulski. I tylko jeden z nich po 3 lipca bez przeszkód pozostanie na stanowisku. Józef Iwulski bowiem ukończył już 65. rok życia i – podobnie jak sędzia Zabłocki – złożył oświadczenie o gotowości pozostania na urzędzie z powołaniem się na konstytucję. Tak więc, zgodnie z linią prezentowaną przez władzę, głowa państwa będzie mogła po 3 lipca tymczasowo obsadzić dowolnie wybranymi przez siebie sędziami SN stanowiska prezesa kierującego izbą karną oraz prezesa stojącego na czele izby pracy i ubezpieczeń społecznych. O ile znajdzie chętnych. Wszystko wskazuje na to, że sędziowie Zabłocki i Iwulski pójdą w ślady prof. Gersdorf i stawią się jutro w gmachu przy placu Krasińskich.
I choć opinia publiczna i media skupiają się na odwołaniu I prezes SN, to tak naprawdę najbardziej realne niebezpieczeństwo niesie za sobą czystka kadrowa właśnie na stanowiskach prezesów kierujących pracami poszczególnych izb SN. I prezes SN nie ma bowiem kompetencji, które pozwalałyby mu wpływać na orzecznictwo. Zgoła inaczej sprawa ma się z prezesami izb. To w ich kompetencjach jest wyznaczanie terminów posiedzeń, członków składu orzekającego, w tym przewodniczącego i sprawozdawcę. A jak może się skończyć oddanie tak wielkiej władzy w ręce osoby, która na opak rozumie niezawisłość, mogliśmy się już przekonać w Trybunale Konstytucyjnym. To przecież nie przypadek, że odkąd na czele TK stoi Julia Przyłębska, nie zdarzył się ani jeden skład orzekający, w którym przewagi nie mieliby sędziowie wybrani głosami PiS. Nie wspominam już nawet o tym, że w żadnej istotnej ustrojowo sprawie sprawozdawcą nie został sędzia wyłoniony przez Sejm poprzedniej kadencji. Terminy rozpraw w TK także nie są przypadkowe. Jeżeli więc rządzącym uda się skok na stanowiska prezesów SN kierujących poszczególnymi izbami, jest ryzyko, że w składach rozstrzygających istotne z punktu widzenia polityków sprawy nie zobaczymy już takich sędziów, jak np. Jarosław Matras, który zasłynął świetną tyradą na temat równowagi władz i próby (jak się zresztą okazało, udanej) wkroczenia przez prezydenta w kompetencje władzy sądowniczej. Uchwała ta miała związek z ułaskawieniem Mariusza Kamińskiego i jeszcze kilku osób z byłego kierownictwa CBA. Sędzia Matras zresztą zapłacił za nią cenę – od razu bowiem dla mediów związanych z prawą stroną sceny politycznej stał się czarnym charakterem uzasadniającym potrzebę „wyczyszczenia SN”.
„W czasach Polski Ludowej – w jej lepszym okresie, czyli po 1956 r., kiedy sam orzekałem – nie wzywano już sędziów do komitetów partyjnych ani nie dawano im karteczek z poleceniem, jaki mają wydać wyrok. Za to prezes sądu, powoływany przez ministra sprawiedliwości, wpływał na dobór składu orzekającego, przydzielał nagrody i decydował o awansach” – tak w wywiadzie dla DGP mówił prof. Adam Strzembosz. I choć odnosił się do sytuacji w sądownictwie powszechnym, to jego słowa stają się niezwykle aktualne w kontekście tego, co już niedługo może się stać w Sądzie Najwyższym.