W small talku przed programem telewizyjnym rzuciłam żart, który został poważnie potraktowany przez rozmawiającego ze mną dziennikarza. I tak z żartu powstały rozważania o roli jawności w wydawaniu ocen przez ekspertów i w budowaniu autorytetu przez polityków.
Dziennikarz – wcale nie z prorządowej stacji – stwierdził, że Prawo i Sprawiedliwość wzięło się za patologie i walczy z korupcją. Odruchowo odpowiedziałam, że rządzący po prostu sprawnie swoje działania nagłaśniają i że nie wiadomo, czy nie podejmują ich wybiórczo, a nie mam wiarygodnej źródłowej wiedzy pozwalającej ocenić, jak jest naprawdę.
– Ale przecież sprawa senatora Koguta dobitnie wskazuje na bezstronność. Uderzają nawet w swoich – zareagował dziennikarz.
I tu właśnie zażartowałam.
– Mam taką teorię, że głosowanie w sprawie zgody na jego aresztowanie było ustawione, by potem można było głośno i długo potępiać złych senatorów, albo że to senatorowie Platformy Obywatelskiej zagłosowali przeciw zgodzie na aresztowanie, żeby skompromitować PiS.
Dziennikarz złapał się za głowę i zaczął mi tłumaczyć, że przez wiele lat pracy przekonał się, iż wydarzenia są często dziełem przypadku. Moim zdaniem przypadek jest możliwy, ale w czasach wojen i wojenek informacyjnych inne opcje wcale nie brzmią zbyt nieprawdopodobnie.
Przechodząc do omawianej historii. Zgodnie z art. 53 ust. 6 Regulaminu Senatu z kwietnia 2015 r. głosowanie w sprawie zgody na aresztowanie było tajne jako dotyczące „spraw personalnych”. Rozwiązanie takie wprowadzono zapewne po to, żeby wyeliminować układy koleżeńskie. Tym razem tajność głosowania uchroniła konkretnego senatora od pręgieża opinii publicznej. Zgoda na areszt wymagała 51 głosów „za”, gdyż – jak stanowi art. 7 c ust. 6 ustawy o wykonywaniu mandatu posła i senatora – „(...) Senat wyraża zgodę na pociągnięcie (...) senatora do odpowiedzialności karnej w drodze uchwały podjętej bezwzględną większością głosów ustawowej liczby (...) senatorów. Nieuzyskanie wymaganej większości głosów oznacza podjęcie uchwały o niewyrażeniu zgody na pociągnięcie posła lub senatora do odpowiedzialności karnej”. Ważnych głosów było 88. Za wyrażeniem zgody głosowało 32 senatorów, przeciw 37, 19 wtrzymało się od głosu.
Tego dnia, jak wynika z listy głosowań, nie było w Senacie pięciorga senatorów PiS. To daje partii rządzącej 60 głosów. Jako że głosowanie było tajnie i więcej informacji nie mamy, stawiam trzy hipotezy.
Hipoteza 1: za zgodą na areszt zagłosowała cała opozycja, która podczas głosowania dysponowała 30 głosami, oraz dwóch senatorów PiS. Jest to możliwe – sprawa dotyczyła kolegi, poza tym cechą każdej władzy jest wybaczanie sobie, a nieodpuszczanie innym. Prawdopodobne jest też, że senatorowie PiS „zmiękli” podczas wcześniejszych poufnych obrad, które – jak donosiły media – były emocjonujące, a senator Kogut nawet zasłabł. Wniosek obserwatora może być tylko jeden: PiS to partia kolesi.
Hipoteza 2: przeciw zgodzie na areszt zagłosowała cała opozycja, zwłaszcza PO. Zdecydowała się na to po pierwsze w obawie o swoją własną przyszłość, a po drugie chciała skompromitować PiS. Bo skoro tajne, to i tak nikt się nie dowie, a jeszcze przeciwnikowi politycznemu się zaszkodzi. W tym scenariuszu plan się udaje. Wniosek obserwatora pozostaje ten sam: PiS to partia kolesi.
Hipoteza 3: obserwatorzy obejrzeli teatr wyreżyserowany przez propagandzistów z PiS. Głosy nad wnioskiem o areszt rozłożono tak, by przepadł. Planowanie zaczęło się jednak znacznie wcześniej. W scenie pierwszej odbyło się głośne informowanie o zarzutach wobec senatora Koguta. W kolejnej Senat nie wraził zgody na jego zatrzymanie i tymczasowe aresztowanie. Scena trzecia: senatorowie PiS publicznie drą szaty. W mediach publicznych ludzie z partii ubolewają, potępiają, odcinają się. Obserwator jest wprawdzie trochę zagubiony – najpierw widzi, że PiS konsekwentnie walczy z korupcją, potem, że to partia kolesi, ale w końcu wychodzi na to, że umie się przyznać do błędu. Ogólnie bilans jest lepszy niż przed przedstawieniem, zwłaszcza że nie skończyło się na słowach, lecz na wykreśleniu cytowanego wcześniej ust. 6 w art. 53 z Regulaminu Senatu (wersja z 12 lutego 2018 r.).
Jak widać wyłączanie jawności to doskonały sposób na manipulowanie informacją i niepowetowana strata w budowaniu przez polityków opartego na wartościach wizerunku. Przypominam sobie naszą starą sprawę sądową prowadzoną wspólnie z grupą organizacji skupionych w Antykorupcyjnej Koalicji Organizacji Pozarządowych. Założyliśmy ją premierowi Tuskowi, który – podsumowując własne sukcesy w 2008 roku – poinformował, że rząd stworzył „tarczę antykorupcyjną”. Nasza koalicja chciała poznać szczegóły. Dowiedzieliśmy się tylko, że owa tarcza „nie ma sformalizowanego charakteru, a każda z tworzących ją służb – ABW, CBA i SKW – w ramach tego projektu wykonuje właściwe dla niej zadania, wykorzystując własne środki budżetowe”. Podano również, że „do objęcia tarczą wyselekcjonowano 161 procedur zamówień publicznych oraz 79 podmiotów przeznaczonych do prywatyzacji”. Przez ponad dwa lata procesowaliśmy się z premierem o ujawnienie konkretów. Sprawę wygraliśmy (wyrok NSA z 17 czerwca 2011 r., I OSK 491/11). Gdy dostaliśmy dokument, w którym miało być określone, co właściwie służby miałyby robić, nic z niego nie wynikało. Niedługo potem nadeszły wybory, nie nastąpiło żadne publiczne ogłoszenia wyników prac. Już w grudniu 2011 roku, czyli po wyborach, wybuchła jednak afera dotycząca łapówek w Centrum Projektów Informatycznych podlegających pod resort spraw wewnętrznych. Rządzący mówili, że wychwycenie tej sprawy to efekt działania tarczy. A ja do tej pory nie wiem, czy PO walczyła z korupcją, czy udawała.
W państwie powinno być jak najmniej przepisów pozwalających na manipulowanie opinią publiczną. Tymczasem do projektowanej właśnie ustawy o jawności życia publicznego wprowadzono przepis, który wyłącza jawność w zakresie informacji o działalności spółek z udziałem Skarbu Państwa i spółek z nimi powiązanych (art. 9). Zobowiązuje się te spółki do przygotowywania rejestrów umów i przekazywania ich CBA, a jednocześnie odmawia się dostępu do tych rejestrów obywatelom. Utrudni to kontrolę społeczną nad przepływami pieniędzy do osób i firm powiązanych z politykami i nad wykorzystywaniem pieniędzy publicznych np. w kampanii wyborczej. Jest to też przepis ograniczający konstytucyjne gwarancje jawności. Daje przy tym możliwość wybiórczego wykorzystywania informacji z rejestrów przez służby. Zwłaszcza że służby te zamierzają zbierać informacje szeroko, również od przedsiębiorstw w większości należących do prywatnego kapitału. Tu już można zacząć się bać. Skoro dziś można rozgrywać przez kamerami telewizyjnymi i w prasie sprawę sprzed ponad 10 lat wobec byłej już członkini partii opozycyjnej, Ligii Krajewskiej, to co wydarzy się w przyszłości? Nie wiem, czy była posłanka jest winna czy nie, ale wydaje mi się dziwne to opóźnione tempo działania, okoliczności wydarzeń i sposób nagłaśniania. Jeśli projektowane przepisy zostaną wdrożone, takich wyciągniętych z lamusa historii może być w przyszłości wiele.
Jaki więc wniosek z tych rozważań? Powrócę do anegdoty z początku tekstu. Moje odpowiedzi w programie telewizyjnym nie były satysfakcjonujące, bo przecież widz chce się dowiedzieć, czy politycy kradną, a jeśli tak, to którzy. Szczerze sama chciałabym wiedzieć. Nie mam pewności, czy serwowany nam obraz tego, co się działo i dzieje w państwie, to odbicie rzeczywistości. Pewną pomocą są jawne sejmowe komisje śledcze – to też polityka, ale wiele się z nich dowiadujemy o funkcjonowaniu państwa. Zawdzięczamy to jawności. Również członkowie komisji mają szansę zbudować mocną pozycję. Może zatem obywatele, eksperci, dziennikarze, politycy, a nawet służby mają w jawności wspólny interes? Tajemnica powoduje podejrzliwość, a jawność inspiruje, pozwala się rozwijać i budować wiarygodność. Namawiam do przemyślenia.