Jeśli przyjrzeć się niektórym wypowiedziom Sądu Najwyższego i Trybunału Konstytucyjnego, okaże się, że najwyższe organy władzy sądowniczej w Polsce nie dostrzegają negatywnych skutków uprzywilejowania korporacji w relacjach z otoczeniem rynkowym.
Dyskusja o uprzywilejowaniu we współczesnym świecie korporacji, szczególnie tych największych i najsilniejszych kapitałowo, ma wymiar przede wszystkim społeczno-filozoficzny, przy czym w kanonie poprawności politycznej zdaje się mieścić przekonanie, że ten, kto piętnuje takie uprzywilejowanie w debacie publicznej, zasługuje na epitet „alterglobalisty” (np. Naomi Klein) albo lewaka (np. Tony Judt). Obecnie jednak coraz więcej wskazuje na to, iż klasyczny paradygmat neoliberalny wyczerpuje swą atrakcyjność. Przyczyniły się do tego zapewne przede wszystkim ekonomiczne skutki praktycznego wdrożenia tzw. konsensusu waszyngtońskiego, w wyniku którego we współczesnym świecie koncentracja ogromnego kapitału w rękach bardzo nielicznej elity konfrontuje się z pauperyzacją klasy średniej. Sytuacja taka przeczy neoliberalnym mantrom, jak wyświechtany już nieco bon mot, jakoby „przypływ podnosił wszystkie łodzie”. Jak widać, nie wszyscy pływają w tym samym oceanie, większość społeczeństwa znajduje się raczej na grząskim terenie przybrzeżnym, do którego ów mityczny przypływ nie sięga... Także niektórzy z „wielkich tego świata” przestrzegają, że albo skończymy z kulturą chciwości i wynikającym z niej uprzywilejowaniem wielkich koncernów, albo może się zdarzyć tak, że ci wielcy nie zdążą nawet wsiąść do swoich prywatnych odrzutowców w ucieczce przed buntem mas, jak napisał swego czasu w jednym z dzienników ekonomicznych któryś ze współtwórców potęgi Doliny Krzemowej.
W takiej atmosferze intelektualnej tym ciekawsza staje się analiza niektórych wypowiedzi polskiego Sądu Najwyższego i Trybunału Konstytucyjnego z ostatnich lat, gdyż judykaty, których krytycznym omówieniem zajmiemy się poniżej, świadczą raczej o tym, że najwyższe organy władzy sądowniczej w Polsce nie dostrzegają negatywnych skutków uprzywilejowania korporacji w relacjach z otoczeniem rynkowym.
Złapani w błędne koło
W słynnej uchwale z 1 marca 2007 r., wpisanej do księgi zasad prawnych (sygn. akt III CZP 94/06), siedmioosobowy skład Sądu Najwyższego orzekł, że odwołany członek zarządu nie może zaskarżyć uchwały organu właścicielskiego korporacji o jego odwołaniu, albowiem z chwilą odwołania przestał być już członkiem zarządu, a prawo skarżenia uchwał ma tylko zamknięty krąg podmiotów, do którego byli członkowie zarządu się nie zaliczają. SN nie zauważył jednak, że pogląd taki to błędne koło w rozumowaniu, ponieważ zanim sąd nie zbada zgodności uchwały z prawem, nie jest w stanie rozstrzygnąć, czy skarżący jest, czy też już nie jest członkiem organu spółki. To tak, jakby powiedzieć obywatelowi, że co prawda nie wiadomo, czy został wywłaszczony zgodnie czy niezgodnie z prawem, ale skoro już został wywłaszczony, to nie może się na to wywłaszczenie skarżyć.
Konsekwencje stanowiska SN zdają się zatem urągać podstawowym wymogom praworządności. Powyższe stanowisko SN nie przeszkodziło temu sądowi, aby kilka lat później (uchwała składu siedmiu sędziów Sądu Najwyższego z 18 września 2013 r.) przyjąć – skądinąd słusznie – że każdy, kto ma w tym interes prawny, może skarżyć uchwały innych niż właścicielskie organów korporacji (np. rady nadzorczej). Jakże to – wolno zatem zapytać – jeżeli np. członek zarządu zostanie odwołany uchwałą wspólników, to jako były już członek zarządu nie może żądać stwierdzenia nieważności tej uchwały (uchwała SN z 1 marca 2007 r.), ale gdyby został odwołany nie przez wspólników, lecz uchwałą rady nadzorczej, to jak najbardziej mógłby takie odwołanie kwestionować (uchwała SN z 18 września 2013 r.), tyle że w trybie art. 189 kodeksu postępowania cywilnego, a nie w trybie przepisów prawa spółek? Łatwo zauważyć brak wewnętrznej spójności w orzecznictwie Sądu Najwyższego dotyczącym relacji korporacji z jej funkcjonariuszem, w przypadku gdy popadnie on z nią w konflikt i zostanie z niej usunięty. Orzecznictwo to niewątpliwie przyczynia się do ułatwienia korporacjom praktyki „zamykania ust” niewygodnym dla korporacji menedżerom.
Liczy się absolutorium, nie wyrok
Smutna jest także konstatacja, że w wyroku z 2 czerwca 2009 r. Trybunał Konstytucyjny uznał, iż pozbawienie byłego członka zarządu prawa do skarżenia uchwały odmawiającej udzielenia mu absolutorium nie narusza konstytucji (sygn. akt SK 31/08). To stanowisko może budzić uzasadnione zastrzeżenia z punktu widzenia fundamentalnych zasad sprawiedliwości. Udzielenie absolutorium ma niezwykle doniosłe znaczenie dla piastunów spółek kapitałowych, przy czym zupełnie nieistotne jest tutaj to, czy chodzi o osobę, która w momencie podejmowania uchwały jeszcze jest, czy już nie jest funkcjonariuszem spółki. Można uznać za wprost zadziwiające, że TK nie doszukał się tutaj pozbawienia konstytucyjnego prawa do sądu. Z samego charakteru prawnego odmowy udzielenia absolutorium wynika, że w obrocie prawnym pojawia się dokument korporacyjny korzystający z domniemania prawidłowości i ważności, który poświadcza, iż menedżer nieprawidłowo wypełniał swoje obowiązki zawodowe. Dokument taki oddziałuje negatywnie bezpośrednio na sferę jego interesów prawnych oraz może przekreślić dalszy rozwój kariery zawodowej takiej osoby. W tym kontekście na kiepski żart zakrawa stanowisko TK, że piastunom spółek przysługuje przecież możliwość uzyskania ochrony prawnej na innej drodze niż skarżenie uchwały o odmowie udzielenia im absolutorium, tj. w trybie ochrony dóbr osobistych. To tak, jakby powiedzieć bezzasadnie zwolnionemu dyscyplinarnie pracownikowi, że co prawda nie może zaskarżyć tego zwolnienia do sądu pracy, ale nic straconego, bo przecież może spierać się z byłym pracodawcą o ochronę swej czci i dobrego imienia w procesie cywilnym. Problem jednak w tym, że na rynku pracy liczą się świadectwa pracy i uchwały o udzieleniu absolutorium z wykonania swych obowiązków, a nie wyroki sądów cywilnych w zakresie ochrony dobrego imienia bezzasadnie zwolnionych pracowników czy menedżerów (którzy z reguły także są pracownikami).
Domniemana niewinność korporacji
Swego rodzaju kulminacją orzecznictwa pro corpore okazała się tzw. uchwała 13/13 składu siedmiu sędziów SN z 18 września 2013 r. , (sygn. akt III CZP 13/13), w której – w ślad za wcześniejszymi wypowiedziami tego sądu (np. wyrok z 13 maja 2011 r.), a wbrew wyraźnie dominującemu stanowisku doktryny prawa spółek – autorytatywnie rozstrzygnięto, że uchwały organów właścicielskich korporacji korzystają ze swoistego „domniemania niewinności” tak długo, jak prawomocnym wyrokiem nie zostanie stwierdzona ich nieważność. Innymi słowy, uchwały naruszające bezwzględnie obowiązujące przepisy prawa nie są nieważne, a jedynie unieważnialne. Dla kogoś niebędącego prawnikiem różnica może być trudna do uchwycenia, ale w istocie ma znaczenie fundamentalne – tak samo zresztą, jak dla oskarżonego fundamentalne znaczenie ma zasada domniemania niewinności. Tyle że pro corpore SN przyjął takie domniemanie tak samo nieadekwatnie, jak ze wszech miar adekwatne jest domniemanie niewinności w prawie karnym. Cóż bowiem oznacza stanowisko SN w praktyce? Ano tyle, że tak długo, jak nie udało się prawomocnie obalić uchwały, nikt nie może się powoływać na jej (nawet ewidentną) sprzeczność z prawem. Jeżeli wniosek ten skonfrontujemy z – także wynikającym z orzecznictwa Sądu Najwyższego – poglądem, że uchwałę korporacji może zaskarżyć do sądu tylko ktoś z kręgu wymienionych w przepisach kodeksu spółek handlowych, a nie – jak mogłoby się wydawać według rozsądnej oceny – każdy, kto wykaże, że ma w tym interes prawny, bo uchwała dotyka sfery jego uprawnień prawem chronionych, to w efekcie otrzymujemy niezwykle mocną ochronę korporacji w porównaniu do ochrony, jaką prawo przyznaje osobom fizycznym. Mówiąc po ludzku, a nie po prawniczemu, ludziom.
Aby uzasadnić takie stanowisko, Sąd Najwyższy powołuje się przy tym na bałamutne argumenty. Vide uchwała siedmiu sędziów SN z 1 marca 2007 r., w której twierdzi arbitralnie, iż skutki uchwał korporacji zawsze najbardziej dotykają sfery praw podmiotów wymienionych w prawie spółek jako legitymowanych (na zasadzie wyłączności) do skarżenia tych uchwał. Czyżby? Jakiż to interes prawny (a nie czysto faktyczny) ma przykładowo członek rady nadzorczej w skarżeniu uchwały o zmianie umowy spółki przewidującej zmniejszenie składu liczebnego rady nadzorczej z np. pięciu do trzech członków, gdy motywem zaskarżenia takiej uchwały jest obawa skarżącego, iż on znajdzie się w gronie tych dwóch „nadmiarowych” członków rady? Z drugiej zaś strony można wskazać przykłady, gdy uchwała korporacji zagraża istotnym interesom prawnym osób trzecich, które jednak pozbawia się z góry prawa do skarżenia takiej uchwały. Dotyczy to interesantów spółki, którzy wchodzą z nią w relacje prawne (kooperanci, dostawcy, agenci, wierzyciele handlowi itd.), ale także np. byłego wspólnika, z którym umówiono się, że po spełnieniu się określonych warunków wróci on do spółki, ale po drodze tak zmienia się zapisy umowy spółki, iż rola tego wspólnika po odzyskaniu (np. powierniczo przewłaszczonych) udziałów okazuje się marginalna. Dotyczyć to może także szerzej rozumianego otoczenia rynkowego korporacji, np. w kontekście uchwał upoważniających zarząd do takiej aktywności przemysłowej, która w istotny, negatywny sposób oddziaływać będzie na sąsiednie nieruchomości i wpływać na zmniejszenie się ich atrakcyjności rynkowej i wartości. Oczywiście można doktrynalnie argumentować, że są inne mechanizmy prawne, np. przepisy o ochronie środowiska oraz o tzw. niedozwolonych immisjach, za pomocą których otoczenie rynkowe korporacji może się z nią spierać, jednakże praktyka poucza, że skuteczność takich mechanizmów kontroli społecznej jest w wielu przypadkach żadna. Trudno zatem zrozumieć, jakie ważkie racje aksjologiczne przemawiają za tym, że tylko w relacjach obywatel – obywatel każda strona sporu ma do dyspozycji analogiczne instrumenty prawne (np. każdy, kto wykaże w sądzie, że ma w tym interes prawny, może żądać stwierdzenia nieważności dowolnej umowy, która sferę jego praw narusza), natomiast w relacjach korporacja – obywatel już takiej równowagi nie ma: nie każdy, kto ma w tym interes prawny, może kwestionować decyzje właścicielskie korporacji, a ponadto, jeżeli ktoś taki należy nawet do kręgu podmiotów, którym przyznaje się (w świetle orzecznictwa SN) takie uprawnienie, okazuje się ono istotnie osłabione poprzez twierdzenie, że decyzja właścicielska korporacji i tak korzysta z domniemania jej zgodności z prawem. Nie można więc np. dochodzić żadnych szkód wynikających z bezprawnych decyzji korporacji tak długo, jak sąd prawomocnie nie stwierdzi w odrębnym procesie tej bezprawności. Co zatem wtedy, gdy uchwała korporacji materialnie jest bezprawna, tyle że żaden sąd nigdy tego nie stwierdził, bo np. żaden z podmiotów, którym SN przyznał takie prawo (czyli w praktyce: żaden ze wspólników ani żaden z aktualnych członków organów korporacji), nie był zainteresowany zaskarżeniem uchwały w przepisanym do tego, krótkim terminie od jej podjęcia? „Pisz Pan na Berdyczów” – zdaje się nam mówić w takiej sytuacji Sąd Najwyższy.
Nie trzeba być „lewakiem”, ażeby w takim otoczeniu prawnym czuć się nieco nieswojo. Być może wraz z przemodelowaniem paradygmatu neoliberalnego warto by powrócić do korzeni myśli liberalnej, w której nacisk kładzie się raczej na zapewnienie przez prawo istotnie – na ile to możliwe – równych reguł gry dla wszystkich. Neoliberalizm zdaje się nie mieć z tymi korzeniami zbyt wiele wspólnego, skoro efektem końcowym moralnego hazardu, do którego zachęca się korporacje m.in. przez ich prawne uprzywilejowanie, staje się cyniczne powiedzenie podatnikowi: „jesteśmy zbyt wielcy, aby upaść”, więc i tak musicie się złożyć na nasze dalsze funkcjonowanie.