„Niemowlę nie jest własnością lekarzy i szpitala”, „Rodzice wiedzą, co jest dobre dla ich dzieci”, „Prawa rodziny są konstytucyjnym fundamentem”. Takie głosy pojawiały się przy okazji sprawy noworodka zabranego przez rodziców ze szpitala w Białogardzie. Z tego sporu przebija jedno: dziecko jest rzeczą, przedmiotem, tłem.
Magazyn DGP z 29 września / Dziennik Gazeta Prawna
Bywa, że w słuchawce słyszę: mam dość swojego domu, coraz częściej czuję, że nie mam po co żyć – mówi Lucyna Kicińska, koordynatorka Telefonu Zaufania dla Dzieci i Młodzieży Fundacji Dajemy Dzieciom Siłę. Niektóre nastolatki z myślami samobójczymi trafiają nawet do gabinetu specjalisty, ale rodzice robią zdziwione miny: to niemożliwe, zauważylibyśmy na pewno. Bo gdy ich syn czy córka złamią rękę, idą z nim do lekarza. Gdy jednak chodzi o zdrowie psychiczne, posługują się władzą rodzicielską, by zasłonić problem, którego źródło tkwi w rodzinie. Wariat, w naszym domu? Co inni powiedzą? Zabierają więc ze szpitala na własne żądanie dziecko po próbie samobójczej, po płukaniu żołądka albo z pozszywanymi ranami na nadgarstkach. I choć na wypisie jest wyraźne wskazanie do leczenia farmakologicznego, wolą go nie widzieć. Takie dziecko dosłownie znika sprzed oczu lekarzy, bo mama i tata wiedzą lepiej.
Ktoś powie: to patologia, która mnie nie dotyczy. – Nie pamiętam wielu rozmów, w których o myślach samobójczych mówiły dzieci z rodzin z marginesu. A przecież temat zdrowia psychicznego pojawił się w rozmowach i wysyłanych do nas wiadomościach blisko 40 tys. razy w samym tylko 2016 r. Jasne, depresja może pojawić się u każdego. Czasem to organiczna choroba, ale bywa też skutkiem doświadczeń dziecka, krańcowej bezradności, stresu, samotności. Bo najbliżsi bagatelizują jego potrzeby, bo liczą się tylko wyniki w nauce. Bo mówią: weź się w garść, nie przesadzaj, jak dorośniesz, to dowiesz się, co to znaczy mieć problemy – mówi Lucyna Kicińska.
„Dzieci nie będą dopiero, ale są już ludźmi, tak, ludźmi są, a nie lalkami: można przemówić do ich rozumu, odpowiedzą nam, przemówmy do serca, odczują nas”. „Dziecko zostało uznane za człowieka, za istotę, z którą trzeba się liczyć, której nie wolno wieść na smyczy, lecz należy kierować nią umiejętnie, z rozwagą, wysiłkiem umysłu, uczucia i woli” – Janusz Korczak pisał te słowa w 1900 r. Przeszło 117 lat temu. I najwyraźniej ciągle trzeba je przypominać.
Władza człowieka nad człowiekiem
– Niewiele osób pamięta, że Polska w latach 80. odegrała wiodącą rolę, jeśli chodzi o Konwencję o prawach dziecka. Ratyfikowaliśmy ją, jest częścią naszego porządku prawnego. W sposób bardzo postępowy mówi o prawach dziecka jako o prawach człowieka – mówi Sylwia Spurek, prawniczka, zastępczyni RPO ds. równego traktowania. Wydawałoby się, że mając konwencję, jesteśmy nowoczesnym demokratycznym państwem. Tylko że tak nie jest. Po ratyfikacji zabrakło pogłębionej analizy systemu prawnego pod kątem praw człowieka – dziecka. Przykłady? Kodeks rodzinny i opiekuńczy. Uderza w nim sformułowanie dotyczące władzy rodzicielskiej. I wiele osób na tym bazuje, spychając pomoc, wsparcie na dalszy plan. W kodeksie jest wprawdzie sformułowanie, że rodzice i dzieci winni są sobie szacunek, ale kilka przepisów niżej jest znów mowa o władzy. A to narzuca myślenie, że ktoś ją sprawuje, ktoś jej podlega. Nie ma więc relacji równości.
Idąc dalej, wychowanie często nie jest rozumiane jako przekonywanie, tłumaczenie, rozmawianie, tylko narzucanie: ja tu rządzę. Narzucanie również siłą. – Pamiętam dyskusję z 2005 r. nad pierwszym projektem ustawy antyprzemocowej. Najbardziej krytykowano przepis zakazujący stosowania kar cielesnych. Wielu parlamentarzystów było mu przeciwnych. Mówili, że sami byli bici, że dzięki temu wyrośli na ludzi. Że rodzice mają niezbywalne prawo do bicia, bo mają prawo do wychowywania zgodnie z własnymi przekonaniami. Nie rozumiem mówienia z dumą o tym, że krzywdzi się słabszego. Nazywajmy rzeczy po imieniu – dodaje Sylwia Spurek. I przekonuje, że jeżeli nadal będziemy uważać, że ktoś jest głową rodziny, a pozostali winni są mu podległość, to będziemy dopuszczać myślenie, że może sprawować władzę i to z wykorzystaniem wszystkich dostępnych narzędzi, także tych opresyjnych. Że może rządzić, stosując przemoc fizyczną i psychiczną. Konwencja antyprzemocowa pokazuje wyraźnie, że źródłem przemocy nie jest alkohol, bieda, ale właśnie przekonanie o przewadze jednego członka rodziny nad pozostałymi. Prawniczka proponuje, żebyśmy w kodeksie zastąpili słowo „władza” określeniem „opieka”. Niby niewiele, ale przesunęłoby to akcenty: z prawa własności na podmiotowość i odrębność dzieci.
A tak czasem pozbawiamy ich elementarnych praw. Milion dzieci w Polsce nie otrzymuje alimentów, 300 tys. rodziców zalega z tymi świadczeniami. Dług przekracza już 10 mld zł. – Nie dla wszystkich jest oczywiste, że dziecko potrzebuje środków do życia, do rozwoju. Komornicy opowiadają, że problemem nie są tylko rodzice, ale całe otoczenie, które ich w tym niepłaceniu wspiera. Czyli dziadkowie dziecka i np. pracodawcy, którzy stosują takie formy zatrudnienia, by komornik nie mógł ściągnąć długu. Ktoś robi na złość byłemu partnerowi. A dziecko? Nie istnieje w tym sporze. Znów jest przedmiotem – ucina.
Pytanie retoryczne
Prawo do wychowania dziecka zgodnie z własnymi przekonaniami gwarantuje konstytucja. Przypominał o tym niedawno wiceminister sprawiedliwości Patryk Jaki. – Tłumacząc swoje postępowanie, lubimy powoływać się na dobro dziecka. Hasło, które nie ma swojej definicji. To truizm, ale czasy się zmieniają, a prawo niekoniecznie za nimi nadąża. Kodeks rodzinny osadzony jest w realiach lat 60. ubiegłego wieku. Zmienia się też stosowanie prawa. Kiedyś na sprawach rozwodowych sędziowie z uporem pytali, czy na pewno on i ona są przekonani, że chcą się rozstać. Mąż i żona musieli patrzeć prowadzącemu rozprawę głęboko w oczy. Dziś rozwody orzekane są taśmowo, sama pamiętam sprawę, która trwała 15 minut. Dziecko nie jest w tych sytuacjach nawet tłem – ocenia mec. Monika Gąsiorowska, która specjalizuje się w sprawach z zakresu prawa rodzinnego, władzy rodzicielskiej. Rzuca hasła: rozsądek, złoty środek. – Tak, wiem, to ogólniki, ale właśnie one powinny wyznaczać nasze relacje z dziećmi, a także sytuacje, gdy rolę rodziców częściowo przejmuje sąd. Zamiast pozbawiać praw czy je ograniczać, może lepiej byłoby wyznaczyć termin stawiennictwa? Szukać wyważonych środków. Ale nawet to niesie ze sobą ryzyko. Decyzja sądu, lekarza, nauczyciela, pedagoga, kuratora. Niektórzy robią z tego wymówkę, zrzucając odpowiedzialność za wychowanie na innych. Tylko że tak się nie da.
Nasze podejście do dzieci powoduje, że na konflikty między nimi patrzymy z lekceważeniem. Tymczasem poniżanie i przemoc na tle uprzedzeń to nie tylko problem dorosłych. Z badań organizacji pozarządowych wynika, że ponad 60 proc. dzieci o orientacji homoseksualnej ma myśli samobójcze.
– Nie tylko w domu, ale i w szkole dziecko nie zawsze ma prawo do wyrażania swoich obaw, jego głos jest lekceważony, niesłyszalny. Nauczyciele mają obowiązek opiekować się nim i je chronić. Także przed przemocą rówieśniczą. To często, niestety, tylko teoria. Gdyby się sprawdzała, to historia Dominika z Bieżunia sprzed dwóch lat nigdy nie powinna się wydarzyć. Teraz w Biurze Rzecznika Praw Obywatelskich badamy sprawę Kacpra z Gorczyna – mówi Sylwia Spurek.
Z tych historii przebija przede wszystkim samotność. Zresztą przypadków, gdy zostawiamy dziecko samo, jest więcej. Wprowadziliśmy do kodeksu rodzinnego i opiekuńczego zakaz kar cielesnych. Ale żeby doprowadzić do odpowiedzialności karnej za naruszenie nietykalności cielesnej, potrzebny jest prywatny akt oskarżenia. Czyli mamy do czynienia z absurdalną sytuacją, w której osoba, która np. wychowuje biciem, miałaby jako przedstawiciel ustawowy dziecka wnieść akt oskarżenia dotyczący własnej osoby.
– Przewinienie dziecka bywa różnie interpretowane. Należy się za nie kara? Czy na pewno? Co to znaczy: klaps? To uderzenie ręką w pupę? Czyją ręką? Drobną mamy czy potężną taty? A może to już walnięcie? W pupę? Ale kilka centymetrów wyżej są nerki... Z jakiej odległości? Im większej, tym większa siła. Z 30 cm? A może z 80 cm? To nie są żarty. Bo jeśli już zwolennicy karania mówią, że sami byli bici i im to nie zaszkodziło, to zdefiniujmy kary fizyczne precyzyjnie. A jeżeli mama wypiła dwa drinki z koleżankami? Nie wsiada do samochodu, bo ma zmienioną percepcję. Czy w takim stanie powinna wymierzać kary? – wylicza Mirosława Kątna, przewodnicząca Komitetu Ochrony Praw Dziecka. I opowiada, że spotkała kilka dobrych matek, które niechcący poważnie uszkodziły swoje dziecko. Historie były do siebie uderzająco podobne: „Weszłam do pokoju i powiedziałam mu: sprzątaj klocki. Nie zrobił tego, bezczelnie spojrzał tylko w moim kierunku. Podniosłam go za ramię, potrząsnęłam, a on mnie kopnął. Nóżką w kapciu. No to dałam mu klapsa, a on strącił wazon. Ten ulubiony, kupiony przed laty za pół pensji. No to wtedy tak go biłam, że uciekając, uderzył skronią w kant stołu...”. – Dziecko, które w domu jest przedmiotem, jak krzesło czy stół, boli wszystko. Pupa i dusza. Dusza nawet bardziej. Nauczyliśmy się mówić, że gdy człowiek bije zwierzę, postępuje okrutnie. A jeśli bije czy krzyczy na dziecko? Mówimy: cóż, takie ma metody wychowawcze – ocenia Mirosława Kątna.
Doktor Marta Majorczyk, wykładowca akademicki w Collegium Da Vinci w Poznaniu i doradca rodzinny w poradni psychologiczno-pedagogicznej przy Uniwersytecie SWPS, opowiada, że spytała kiedyś swoich studentów, co by powiedzieli, gdyby zamiast dwój do indeksu dawała im klapsy. Niezdane kolokwium i pac, czerwone pośladki. Najpierw zareagowali śmiechem, który z czasem stawał się coraz bardziej nerwowy. Gdy zobaczyli, że nie do końca żartuje, uznali, że to absurd, że nie ma prawa. A jeśli zdecydowałaby się na taki krok, to poszliby ze skargą do rektora i ten, z pewnością, wyrzuciłby ją z uczelni. – Takie to oczywiste, jeśli chodzi o dorosłych. Dlaczego nie jest, gdy w grę wchodzą dzieci? – pyta retorycznie.
Za szybko, zbyt wolno
Prawo do wychowania dzieci w zgodzie z własnymi poglądami w naszym kraju podbite jest mocnym przekonaniem, że mama i tata wiedzą lepiej, co jest dobre dla ich dzieci. Również jeśli chodzi o ochronę zdrowia. – Jeszcze półtora wieku temu dzieci padały jak muchy, bo medycyna była bezradna wobec niektórych chorób. Po to właśnie powstały standardy medyczne, by przeciwdziałać takim sytuacjom. Jeśli nie będziemy ich przestrzegać, wrócimy do stanu sprzed 100 czy 200 lat. To nie jest czyjś wymysł, tylko próba zażegnania realnego zagrożenia. Inny standard w państwie prawa mówi, że w nadzwyczajnych sytuacjach można odwołać się do instancji decyzyjnej, do sądu rodzinnego. I znów – nie jest to czyjeś widzimisię, tylko sytuacja, w której lekarz nie może robić tego, do czego jest powołany: ratować zdrowia i życia. Tutaj nagle część osób ogarnia święte oburzenie: jak to, obcy będą decydować o naszym dziecku? Jakiś typ w todze, z łańcuchem na szyi? Ale tak właśnie jest. Gdy nasze poglądy na rodzicielstwo skrajnie wyłamują się z tych standardów, musimy liczyć się z tym, że ktoś z boku, niezależnie, zdecyduje się nas ocenić – przekonuje Mirosława Kątna. I pyta dalej: rodzice mają prawo nie szczepić dzieci? Mają prawo decydować się na alternatywne metody leczenia? Gdzie i jak postawić granice, by nie otrzeć się o absurd? Bo może kolejnym krokiem, w ramach prawa do wychowania dzieci w zgodzie z własnym sumieniem, powinno być utworzenie przedszkoli dla dzieci prowadzonych według zasad konwencjonalnej medycyny i takich, gdzie nie uznaje się szczepień, a rodzice słuchają rad szamanów.
Kiedy więc opiekunowie prawni niepełnoletniej osoby zdecydowanie przekraczają swoje uprawnienia? Odpowiedź jest prosta: gdy życie i zdrowie ich dzieci jest zagrożone. Są normy wagowe i wzrostowe, według których ocenia się rozwój małego człowieka. Jeśli lekarz czy nauczyciel w porę zauważą odstępstwa od tych norm, może nie będzie więcej takich sytuacji, jak maluch zagłodzony w imię wyższej idei czy eksperymentalnej diety opartej na kozim mleku.
Co absolutnie nie oznacza, że nagle zdanie rodziców straciło na znaczeniu. – Co do sytuacji z Białogardu, gdzie rodzice zabrali noworodka ze szpitala, to mam wrażenie, że zadecydowało tam – często nadal obecne w opiece okołoporodowej – paternalistyczne podejście do pacjentki. Lekarze i położne wiedzieli lepiej, co robić. Zabrakło rozmowy, spokojnego przedstawienia informacji, które umożliwiłyby wyrażenie świadomej zgody, o której mowa w ustawie o prawach pacjenta – podkreśla Sylwia Spurek. I dodaje: – Z mediów wynika, że sąd, wydając pierwszą decyzję o ograniczeniu władzy rodzicielskiej, nawet nie przesłuchał matki. Padały opinie, że zadziałał zbyt szybko. Ale z mojej perspektywy, osoby, która od 18 lat zajmuje się kwestią przemocy, państwo często nie ingeruje w sprawy rodzinne, choć powinno. Albo robi to zdecydowanie zbyt późno.
Przedmiot w dyskusji
– W ostatnich dekadach ukuło się podejście, że dziecko należy do rodziny, a rodzina na pewno da sobie radę. Rodzice dostają więc olbrzymi kredyt zaufania. To, oczywiście, dobry tok myślenia, bo rodzina jest najlepszym środowiskiem, tam dziecko zazwyczaj jest najbezpieczniejsze. Z jednym zastrzeżeniem: tworzą ją ludzie otwarci na siebie, potrafiący słuchać i dostrzegać potrzeby innych. Tylko to jest gwarantem, że jeśli pojawią się problemy, to sobie z nimi poradzą – mówi Lucyna Kicińska. Niestety, bez otwartości wychowanie przeradza się w sprawowanie władzy. To nie jest wydumany problem. Do Telefonu Zaufania dla Dzieci i Młodzieży dzwonią młode osoby, które mówią, że są zmuszane do wyznawania wiary. Słyszą w domu: Utrzymujemy cię, to siedź cicho i rób, co każemy. – Pamiętam nastolatka, który pytał: Co to za religia, która zmusza mojego rodzica, by zmuszał mnie do wierzenia w nią. Te słowa brzmiały niezwykle dojrzale i przeraźliwie smutno jednocześnie. Rodzice zapominają, że do światopoglądu trzeba przekonywać, zarażać nim, pokazywać go swoją postawą, a nie wtłaczać do głów na siłę. Potem są szczerze zdziwieni, gdy młody człowiek ucieka, odcina się. Mówią o niewdzięczności, zapominając, że ciężko pracowali na takie relacje z dzieckiem. Wychowanie to nie tresura.
Dla Marty Majorczyk władza rodzicielska to przede wszystkim ogromna odpowiedzialność i świadomość skutków swoich działań. – Zapominamy o kompetencjach młodych czy bardzo młodych ludzi, którzy są w końcu świetnymi obserwatorami świata. Wyczuwają emocje, atmosferę życia rodzinnego. Czasem popełniamy błąd. Jasne, najlepiej byłoby zakrzyczeć dziecko. I, niestety, niemało osób tak robi, niwelując więzi rodzinne. Sztuką jest przyznać się do błędu, powiedzieć „przepraszam”. Tym bardziej że pewnie za chwilę będziemy oczekiwali podobnej reakcji od swojego dziecka. Fajnie, żeby zobaczyło, że refleksja nie jest przejawem słabości. Przeciwnie, to siła.
W tresowanej, a nie wychowywanej głowie może zakiełkować myśl: jestem gorszy, nie zasługuję na szacunek, skoro nie szanują mnie nawet rodzice. Nie znika z wiekiem, tylko towarzyszy człowiekowi przez całe życie. – Wiem, bo odbieram czasem telefony od osób, które są już na studiach, ale przez to, jak były traktowane, nie są w stanie samodzielnie funkcjonować, nie wierzą w siebie, nie podejmują wyzwań, nie potrafią wyznaczać i realizować celów. Cierpią – dodaje Lucyna Kicińska. Widzi też inny problem, swoistą prawidłowość: gdy w domu zostanie zdiagnozowany problem (przemoc, uzależnienie rodziców od substancji psychoaktywnych, niezaspokajanie podstawowych potrzeb dzieci: jedzenia, ogrzewania, higienicznych), to daje się szansę rodzinie, nie dziecku. Drugą, trzecią. Bo może mama się zmieni, może tata wejdzie w rolę, może podejmą terapię, przyjdą na warsztaty wychowawcze. A dziecko? Znowu jest przedmiotem w dyskusji.