Podział władz należy do tych zasad prawa konstytucyjnego, które, z jednej strony, są spotykane najczęściej, z drugiej zaś do tych, które są bodajże najmniej jasne i zrozumiałe i wokół których przez lata narosło najwięcej niejasności, mitów i nieporozumień.
Kwestią sporną jest już chociażby rozstrzygnięcie tego, czy podzielna jest władza (w liczbie pojedynczej) czy raczej władze (w liczbie mnogiej). Wśród przedstawicieli doktryny znaleźć można akolitów zarówno jednego, jak i drugiego stanowiska. Ci pierwsi wskazują, że istotą tej zasady jest podzielenie jednolitej władzy państwowej, po to, by zapobiec nieograniczonej, a więc i niepodzielonej władzy. Stronnicy podzielenia władz w liczbie mnogiej wskazują dla odmiany, że w demokratycznym państwie władza jako taka jest jedna i niepodzielna i należy do suwerena (narodu), który właśnie dlatego jest suwerenem, że posiada atrybuty pełnej, niepodzielonej władzy. Dzielone są więc jedynie władze jako pewne wyodrębnione obszary działania państwa i organy je realizujące (stąd mówi się niekiedy nie tyle o podziale władz co raczej o podziale funkcji państwa).
Jeśli już rozstrzygniemy problem tego, co właściwe jest przedmiotem podziału, to otwiera się kolejne pole sporów, mianowicie ile właściwie jest podzielnych władz (czy też segmentów jednej podzielonej władzy). Dzisiaj dominuje oczywiście schemat Monteskiusza, określany w skrócie mianem trójpodziału (władza ustawodawcza, wykonawcza i sądownicza). Należy jednak mieć świadomość, że nie jest to jedyny wariant podziału, a nawet trójpodziału. Inną wersję proponował przecież John Locke, który wyodrębniał władzę federacyjną (działającą w polu polityki zagranicznej), władze ustawodawczą i wykonawczą, której częścią były sądy, gdyż ich rolą jest przecież nic innego jak tylko wykonywanie prawa. W myśli politycznej ujęć możliwych podziałów jest jednak znacznie więcej. Wystarczy przywołać propozycję Beniamina Constanta, który proponował aż pięć władz tj. władzę reprezentacyjną stałą (scedowaną na mianowaną izbę wyższą); władzę reprezentacyjną opinii (której wyrazicielem były wybieralne izby niższe); władzę neutralną, określaną również mianem arbitrażowej (której dzierżycielem była głowa państwa); władzę wykonawczą (którą realizował rząd , ale również sądy, gdyż orzekanie o prawie było dla Constanta równoznaczne z jego wykonywaniem) oraz władzę samorządową (nazywaną również municypalną).
We współczesnym prawie konstytucyjnym propozycja Monteskiusza, powstała z górą 200 lat temu, cieszy się jednak największą popularnością. Niemniej wszyscy mają świadomość, że jego trójpodział jest dzisiaj passé. Rozrost aparatu państwowego spowodował bowiem pojawienie się wielu organów państwa, których żadną miarą nie da się zakwalifikować do legislatywy, egzekutywy czy judykatywy. Wskazuje się np. na czwartą władzę, tj. władzę biurokratyczną (Eoin Carolan). Także w polskiej konstytucji wyraźnie widać niekonsekwencję w podejściu do zasady podziału. Co prawda w art. 10 ustanowiono wprost podział w wersji Monteskiuszowskiej triady, ale już w rozdziale IX zbiorczo umieszczono organy spoza trójpodziału, które doktryna dzisiaj określa mianem władzy kontrolnej (rzecznik praw obywatelskich, który kontroluje przestrzeganie praw i wolności jednostki czy Najwyższa Izba Kontroli, która kontroluje finanse publiczne).
Jednak zasadniczy problem z zasadą podziału władz (albo władzy) polega nie tyle na tym, ile jest właściwie podzielnych władz tylko na tym, co stanowi istotę owego podziału. Wskazuje się, zwłaszcza w USA, że jego istotą jest „instytucjonalizacja nieufności”, która nakazuje jednej władzy patrzeć na to, co robi pozostała. Podział władz zrealizowany jest więc nie wtedy, kiedy oddzielimy poszczególne władze murem odrębności i niezależności (to stanowi jedynie punkt wyjścia), ale wtedy, kiedy zbudujemy misterną konstrukcję, na podstawie której wszystkie władze zostaną splecione ze sobą systemem hamowania i równoważenia, co oznacza, że żadna z władz nie będzie nadmiernie autonomiczna, gdyż to zawsze rodzi ryzyko jej alienacji. Dotyczy to również, o czym w Polsce się często zapomina, władzy sądowniczej, której należy patrzeć na ręce dokładnie tak samo jak władzy ustawodawczej i władzy wykonawczej. Lord John Acton mówił przecież wyraźnie, że każda władza deprawuje, a wtórował mu James Madison, który twierdził, że despotą może być i jednoosobowa głowa państwa, i parlamentarzyści w grupie tworzący despotyczne prawa, i sędzia, który stosuje drakońskie prawo. Stąd w USA, gdzie zasada podziału władz jest realizowana z żelazną konsekwencją, zbudowano instytucjonalne formy nieufności wobec każdej władzy, a więc także i władzy sądowniczej. Ta ostatnia choć niezależna i niezwisła, nie jest więc odseparowana. W efekcie sędziów powołuje prezydent „za radą i zgodą Senatu”; sądy mogą orzekać o niekonstytucyjności prawa, ale nawet Sąd Najwyższy nie jest w stanie uchylić niekonstytucyjnego przepisu, mogąc go co najwyżej nie zastosować w konkretnym przypadku (w USA przyjmuje się, że sąd nie jest ustawodawcą, więc nie może decydować, co jest, a co nie jest prawem). Sędziowie podlegają procedurze odwołania, jeśli tylko naruszą prawo, a służy do tego uniwersalna procedura impeachmentu, wreszcie – co stanowi kluczowy element społecznej kontroli sądów i sędziów – w proces sądowy wprzęgnięty jest czynnik społeczny w postaci ławy przysięgłych (która orzeka o winie, zaś sędzia orzeka o karze).
Przykład ten pokazuje, że w Polsce zasada podziału władz została tylko częściowo zrealizowana. Mechanizmy instytucjonalnej nieufności zbudowano jedynie w relacjach legislatywy i egzekutywy (weto, wotum nieufności), zaś trzecią władzę oddzielono wysokim murem odrębności, niezależności i niezawisłości, a wobec sądów zastosowano zasadę nieograniczonego zaufania miast zasady nieufności jako sedna każdego rozdzielnia władz.