Zaczynał od obrony lokatorów, by przejść na ciemną stronę skupujących roszczenia. Oszust? A może ofiara?
Magazyn 2.06. / Dziennik Gazeta Prawna
Przystojny i bardzo kompetentny. Życzliwy. Wielka wiedza – tak ludzie mówią o mecenasie Tomaszu Ż., jednym z adwokatów aresztowanych w związku z tzw. aferą reprywatyzacyjną. Pisząc „ludzie”, mam na myśli zarówno lokatorów, których kiedyś bronił przed eksmisjami, jak i jego bliskich oraz kolegów. Przy czym ci pierwsi ubolewają, że mecenas Ż. przeszedł na ciemną stronę. Drudzy, że wplątał się przez przypadek w gospodarczo-polityczną awanturę. I że stał się jej ofiarą. Ja nie będę pisać Tomaszowi Ż. mowy obrończej, nie zamierzam też sporządzać dla niego aktu oskarżenia. Zajęłam się tą sprawą, gdyż na podstawie jego przypadku można dobrze zaobserwować kilka problemów, które należałoby przedyskutować i rozwiązać. Prawnych, ale także etycznych.
Ewa Andruszkiewicz, jedna z najbardziej znanych twarzy ruchu obrony lokatorów, koleżanka Jolanty Brzeskiej, od kilku dni członkini Rady Społecznej przy komisji weryfikacyjnej ds. reprywatyzacji w stolicy, ożywia się, kiedy pytam ją o Ż. – Był moim adwokatem w sprawie o eksmisję. Przegrał ją – streszcza. I dodaje, że nie ma pretensji o to, że przegrali, tylko o styl i sposób, w jaki się to stało.
Opowiada, że na początku patrzyła w Ż. jak w obrazek. Młody wiekiem i stażem, ale imponujący wiedzą, uczący się, niesamowicie kreatywny. Wymyślał strategie, szukał sposobów. Wspierający, otwarty, można było dzwonić do niego niemal o każdej porze, a on odbierał telefon. Wszystko zmieniło się jednego dnia. Dnia kolejnej rozprawy, kiedy to na sądowym korytarzu natknęła się na przedstawiciela drugiej strony, znanego handlarza roszczeniami (nie prawnika, choć lubił, kiedy tytułowano go mecenasem) Huberta M. Usiłował ją nakłonić „do ugody”, która miała polegać na tym, że się grzecznie wyprowadzi ze spornego lokalu i machnie ręką na pieniądze, które – jak uważała – się jej należą. „Nie ma mowy”, powiedziała. Wtedy tamten zaczął na nią wrzeszczeć i grozić: że ją załatwi jak innych. I że on wszystkie sprawy wygrywa, więc Ewa nie ma szans. Szybkim krokiem ruszyła w stronę siedzącego na krześle nieopodal swojego obrońcy Tomasza Ż. „Panie mecenasie, on mi grozi, słyszał pan?”, pytała. Ale Ż. zwiesił głowę i z zainteresowaniem zaczął oglądać podłogę. – Na rozprawie był zgaszony, nie miał pytań. Podczas kolejnych spał, nie przejawiał żadnej inicjatywy. Przestał odbierać ode mnie telefony. Nie odpowiadał na moje pytania – wylicza Ewa Andruszkiewicz. I dodaje, że sprawa była i tak przegrana – wysoki sąd stawał na głowie, żeby zadowolić jej adwersarzy, ale przemiana energicznego obrońcy w zombi była czymś zaskakującym. Dziś jest przekonana, że został w jakiś sposób zmuszony do przejścia na drugą stronę mocy. Czy to szantażem, może groźbą, bo ta ekipa zastraszania używała jako użytecznego narzędzia wobec lokatorów, wobec spadkobierców, to dlaczego nie wobec innych prawników. A może skusili go pieniędzmi, bo niedawno urodziło mu się dziecko i pewnie ich potrzebował. – Ale zachował honor, bo kiedy kolejna grupa lokatorów poprosiła Ż. o zajęcie się ich sprawą, odmówił. I przyznał, że teraz pracuje „dla tamtych”.
Tamci
Biznesem reprywatyzacyjnym zajmowała się w Warszawie niewielka grupa przedsiębiorców i adwokatów. Jak wielką mieli sieć współpracowników – wśród urzędników samorządowych, lecz także wśród sędziów i urzędników sądowych – można się tylko domyślać. O tym, że nie byliby w stanie działać tak długo, na taką skalę, zgarniając mienie warte setki milionów złotych, mówią wszystkie osoby, które zagaduję w tej sprawie. Że parasol ochronny nad nimi tworzyli panowie ze służb wojskowych, które niby już dawno temu zostały rozwiązane – tak samo. Tyle że to jest na razie „legenda miejska” – bagatelizują ci, którzy o aferze reprywatyzacyjnej wolą mówić jako o populistycznej histerii, walce o wpływy, politycznej hucpie.
Ale przyjrzyjmy się kilku osobom występującym w tym przedstawieniu. Rodzina M. – boss Maciej, który pierwsze kroki w biznesie stawiał ponoć na przełomie systemów, w okolicach 1989 r. – prowadząc spółki polonijne. Związany z Fundacją Semper Polonia, niesamowicie skuteczny, bardzo zamożny. Współpracują z nim jego syn Maksymilian i synowa Magdalena. Mają trzy spółki (na ich czele oficjalnie stoi Maksymilian), a w portfelu dziesiątki działek w najlepszych lokalizacjach stolicy odzyskiwanych w błyskawiczny (kilka miesięcy) jak na polskie warunki sposób. To m.in. działki przy Pałacu Kultury, na pl. Zamkowym, gimnazjum przy ul. Twardej, grunt pod dawnym pałacem Karasia.
Do „tamtych” można zaliczyć grupę adwokatów, wśród których na pierwszym miejscu wymieniany jest Jan S. – legenda adwokackiej socjety, który zaraz po transformacji zaczął rozglądać się za kupnem roszczeń od spadkobierców. – Wybitnie inteligentny człowiek, wiedział, że po zmianie politycznej nastąpią zmiany legislacyjne, przekształci się rzeczywistość gospodarcza – opowiada jeden ze stołecznych adwokatów. U Jana S. uczyli się lub współpracowali niemal wszyscy, którzy potem liczyli się w tym biznesie, np. mecenasi Andrzej M. czy Robert N. Natomiast Tomasz Ż., najmłodszy wśród prawników aresztowanych w tej sprawie, robił aplikację u Andrzeja M. – Czyli M. był jego patronem, to szczególny związek, który utrzymuje się latami. Młody adwokat jest wychowywany przez swojego mistrza, lecz także zaciąga wobec niego zobowiązania – tłumaczy jeden ze znanych adwokatów.
Czy stażowanie u M. ukształtowało jego charakter i zainteresowania, tam nauczył się know-how, a lokatorskimi sprawami zajął się tylko w ramach praktyki, żeby poznać drugą stronę tego biznesu? A może na odwrót: nie bardzo mu się podobało to, co zobaczył w kancelarii M., i postanowił uciec w inne klimaty, poszedł na swoje zaraz po zdanym egzaminie adwokackim, ale mu nie pozwolono i za uszy ściągnięto z powrotem?
Osoba bliska Tomaszowi Ż. przekonuje, że z mecenasem M. i wątpliwymi z punktu widzenia prawnego i moralnego sprawami reprywatyzacyjnymi Ż. zetknął się tylko na chwilę. Jako kurator brał udział w trzech postępowaniach, z czego dwa szybko upadły, podobnie zresztą jak trzecie, za które dostał zarzuty i z powodu którego trafił do aresztu.
– Tomasz uległ prośbie swojego patrona. Zresztą kiedy się okazało, że ten postępował nie do końca etycznie, zerwał z nim współpracę już w 2011 r. – opowiada osoba bliska Tomaszowi Ż. I przekonuje, że młodziutki mecenas (wpisano go na listę adwokatów w połowie 2007 r.) został potraktowany instrumentalnie przez patrona, ale sam nie zrobił niczego złego.
A że dalej pracował w biznesie reprywatyzacyjnym? Że na swojej stronie chwalił się: „W ramach dotychczasowej działalności zawodowej Adwokat Tomasz Ż. brał udział w postępowaniach bądź opiniował sprawy związane z odzyskaniem następujących nieruchomości: Karowa 12/16, Emilii Plater 14 (działka 19/1), Emilii Plater 15 – Zagórna 12a, Strzelecka 44. Aktualnie prowadzone są z udziałem Kancelarii postępowania związane z odzyskaniem następujących nieruchomości: Nowogrodzka 18, Noakowskiego 10, Nowy Świat 42, Wilcza 15, Mokotowska 59, Wileńska 11”?
Z czegoś przecież trzeba żyć.
Mechanizmy biznesu
Jak zreprywatyzować kamienicę? Wprawdzie ciągle mówi się o tym, ale dla przypomnienia parę faktów. Tak zwany dekret Bieruta z 26 października 1945 r. miał dość pokrętną konstrukcję. Zabierał właścicielom nieruchomości grunt, na których się one znajdowały, one same natomiast zostawały niejako w zawieszeniu. Właściciel był zobowiązany w ciągu 6 miesięcy od przejścia własności gruntu na rzecz miasta stołecznego Warszawy wystąpić z wnioskiem o przyznanie na tym gruncie jego dotychczasowemu właścicielowi prawa wieczystej dzierżawy z czynszem symbolicznym lub prawa zabudowy za symboliczną opłatą. W przedwojennej Warszawie było 40 tys. nieruchomości hipotecznych. W drugiej połowie lat 40. złożono 17 tys. wniosków dekretowych, większość została oddalona. Tym samym już i grunt, i budynek przechodziły na własność gminy. Dziś aby wrócić do gry i starać się o ich odzyskanie – a mogą to robić właściciele bądź ich spadkobiercy – należy przede wszystkim wystąpić do samorządowego kolegium odwoławczego o stwierdzenie nieważności decyzji odmownej. To otwiera drogę do dalszych, już sądowych kroków. Często jedna nieruchomość miała przed wojną kilku bądź kilkunastu właścicieli.
– I wyobraźmy sobie, że znalazł się jeden uprawniony do majątku, a reszta zginęła podczas wojny, ich spadkobiercy rozproszyli się po świecie i nie wiadomo, gdzie są. Ale dopóki nie będzie pewności, że żaden inny uprawniony już się nie uchował, trzeba zabezpieczyć interesy ewentualnych spadkobierców – robi wywód kolega Tomasza Ż.
W praktyce wyglądało to tak: jest spadkobierca, z pomocą mecenasa uzyskuje kwit od SKO, że odmowa z lat 40. była bezprawna. Wtedy zleca się biegłemu wycenę nieruchomości, co do której są roszczenia, i wyznacza kuratora. Ten szuka spadkobierców. Albo udaje, że szuka.
– Robi się to w sposób standardowy: pisze pisma do IPN, Yad Vashem, PCK i tego typu instytucji – opowiada. Jest to często szukanie duchów, ale trzeba to zrobić. Po pewnym czasie, kiedy już wiadomo, że spadkobierców nie uda się znaleźć, trzeba wystąpić o zniesienie współwłasności i przyznanie praw do nieruchomości jednemu zidentyfikowanemu, ze spłatą dla pozostałych. Kiedy ta umowa zostaje klepnięta, spadkobierca sprzedaje prawo do roszczeń handlarzowi nieruchomości. A na specjalne konta depozytowe wpłacane są pieniądze, odpowiedni procent od wartości roszczenia, dla tych niezidentyfikowanych, na wypadek, gdyby się jednak znaleźli.
Śmieszne pieniądze
Z komunikatu Prokuratury Krajowej: „W efekcie sądy wyrażały kuratorowi zgodę na zniesienie praw i roszczeń pozostałych spadkobierców za cenę od 2 do 3 proc. wartości nieruchomości. W przypadku nieruchomości przy ul. Twardej 8 jej wartość oszacowano na 23 mln złotych, a wartość praw i roszczeń na 371 tys. złotych. Wartość nieruchomości położonej przy ul. Twardej 10 została oszacowana na 20 mln złotych, a roszczenia na 490 tys. złotych. W przypadku nieruchomości przy placu Defilad, a więc w sąsiedztwie Pałacu Kultury i Nauki (dawny adres to ul. Sienna 29), wartość nieruchomości oszacowano na 14,4 mln złotych, a wartość praw i roszczeń na 345 tys. złotych. Natomiast w zakresie nieruchomości położonej przy ul. Królewskiej 38 jej wartość oszacowano na 4,6 mln złotych, a wartość roszczeń na 110 tys. złotych”.
I właśnie na tym opiera się także oskarżenie: wartość roszczeń była wielokrotnie niższa niż wartość nieruchomości, które potem odzyskiwano. Dysproporcje w innych sprawach były jeszcze większe: np. prawo do roszczenia kupione za 500 zł cudownie zamieniało się potem w prawo do kamienicy wartej wiele milionów. To oszustwo, doprowadzenie do niekorzystnego rozporządzenia mieniem – z takiego założenia wychodzi prokuratura. Osoby, które stają w obronie Tomasza Ż., dowodzą, że samo roszczenie jest trudne do wycenienia, bo nigdy nie wiadomo, czy uda się uzyskać prawo do danej nieruchomości, czy nie. – Zgoda, 500 zł to śmiech na sali, jednak w sprawie, za którą Tomasz Ż. ma zarzut, to sąd wyznaczył biegłego, co jest w aktach – dowodzi jeden ze znajomych Ż. (biegły także został aresztowany). Oskarżanie mecenasa Ż. o oszustwo jest jego zdaniem nieporozumieniem, bo przecież nie doszło do szkody: znienacka pojawił się jakiś spadkobierca, o którym Ż. nie miał pojęcia, i sprawa się wywróciła. O spadkobiercy wiedział mec. Andrzej M., ale to zataił, dlatego były aplikant zerwał współpracę ze swoim patronem. Ale to właśnie jest powód, dla którego prawnik siedzi – oskarżony o pomocnictwo w oszustwie w tej jednej jedynej sprawie. Z komunikatu prokuratury: „Tomaszowi Ż. prokurator zarzucił ułatwienie popełnienia oszustw znacznej wartości (art. 18 par. 3 kodeksu karnego w związku z art. 286 par. 1 kodeksu karnego w związku z art. 294 par. 1 kodeksu karnego w związku z art. 12 kodeksu karnego)”.
Kurator z Karaibów kontra legalny biznes
Ta jedna sprawa to głośny przypadek z Twardej 10, gdzie znajdowało się znane i cenione w mieście gimnazjum. Kiedy sąd zdecydował, że należy przekazać budynki Maciejowi M., opisywanemu na początku tekstu handlarzowi roszczeń, zrobiła się awantura, protestowali rodzice, angażowali w obronę szkoły prominentnych polityków. W tym przypadku odnalazła się w USA spadkobierczyni, która zawnioskowała o unieważnienie tamtej decyzji, i Maciej M. nie stał się właścicielem akurat tej działki.
– No widzi pani, nie zawsze się udaje, a mimo tego trzeba wyłożyć na taką sprawę reprywatyzacyjną środki, popłacić te depozyty. To trochę taki prawniczy totolotek – mówi inny z adwokatów zajmujących się nieruchomościami. I przekonuje, że to biznes jak każdy inny. I że każdy mógłby być dziś na miejscu Tomasza Ż., a w każdym razie ci, którzy zajmują się sprawami gospodarczymi. – Jeśli jest majątek, który można przejąć, pieniądze, które można zarobić, za pomocą legalnych narzędzi prawnych, grzechem byłoby tego nie zrobić – przekonuje.
W tego typu rozmowach to najczęściej padający argument: robili to, bo było można. Dekret, mechanizm, zwrot, miliony – w głowie włącza się kalkulator. Kiedy pytam o lokatorów tych odzyskiwanych kamienic, wywalanie ich na bruk, niewyjaśnioną do dziś śmierć Jolanty Brzeskiej, słyszę poirytowane tony w głosach. – Lokatorzy nie mają tutaj nic do rzeczy – ucina jeden z moich rozmówców. To prawda, że to dzięki ich staraniom sprawa przekrętów reprywatyzacyjnych wypłynęła, ale nie da się ukryć, że dla każdego właściciela byli oni przeszkodą. – Każdy chciałby mieszkać w centrum miasta, blisko metra, za czynsz rzędu 8 zł za metr kwadratowy – ironizuje jeden z prawników. I taki właściciel stawał przed dylematem: jak nie podniesie czynszów, nie utrzyma kamienicy. Nie może też pozbyć się niechcianych lokatorów. Więc podnosi czynsze i jest zły. – Nie może być tak, że ktoś dostaje uprawnienie do lokalu socjalnego raz na zawsze, a jeszcze można je dziedziczyć, choć okoliczności, które do takiego lokalu uprawniały, już całkiem się zmieniły – wywodzi i chwali, choć niechętnie, zmiany w prawie o lokalach komunalnych, które wprowadza obecna ekipa rządząca.
Faktycznie, można nie dziwić się prywatnemu właścicielowi, że wznosi ręce do nieba, żeby pomogło mu pozbyć się biedaków, którzy nie płacą i zawadzają. Ale trzeba się dziwić urzędnikom ratusza, którzy tak chętnie współpracowali z handlarzami roszczeń, że nie zainteresowali się tym, co się dzieje z ludźmi. – Można było wprowadzić mechanizmy osłonowe: kiedy kamienica jest zwracana właścicielowi, miasto podpisuje z nim umowę i przez np. dwa lata to ono płaci mu czynsz. A lokatorzy mają czas na poszukanie sobie innych lokali – przekonuje. Kolejne zaniedbania popełniono już na szczeblu państwowym: nad ustawą reprywatyzacyjną kolejne ekipy pracują od lat 90. Co prawda w zeszłym roku prezydent podpisał tzw. małą ustawę reprywatyzacyjną, ale nie rozwiązuje ona wszystkich kwestii.
Ale najważniejsze jest w tym wszystkim to, że nawet patrząc na reprywatyzację tak samo jak na każdy inny legalny biznes, w którym cierpienia ludzi wyrzucanych z mieszkań są niezbędną ceną tego, żeby miasto się rozwijało, a ludzie bogacili, nie można nie zauważyć tej cienkiej linii, którą łatwo przekroczyć. I która często była przekraczana.
Weźmy przykład szukania spadkobierców. Jak bardzo kurator powinien się angażować, żeby ich odnaleźć? Czy prócz wysyłania pism do instytucji powinien zrobić coś więcej? Albo inna kwestia: zaniżanie wartości roszczeń, które dziś podnosi prokuratura. Dana rzecz jest warta tyle, ile ktoś chce za nią zapłacić. I jeśli dla jakiejś osoby w trudnej sytuacji materialnej kwota, dajmy na to, 15 tys. zł w zamian za zrzeczenie się roszczeń do nieruchomości wartej 20 mln zł jest atrakcyjna, bo sama nigdy by nie zdołała dochodzić swoich praw przed sądem – możemy się zżymać, że to niezbyt etyczne, że za mało, ale czy można mówić o przekroczeniu prawa? Biznes to biznes.
A jeśli takie interesy prowadzi adwokat, osoba zaufania publicznego, która ludziom kojarzy się z takimi kategoriami jak doradzanie, pomaganie, obrona?
Załóżmy nawet, że nie będzie tutaj działań łamiących prawo, jak np. zatajanie istnienia spadkobierców, fałszowanie pełnomocnictw i wyciąganie z kapelusza dokumentów, które z daleka brzydko pachną – a takich w postępowaniach reprywatyzacyjnych jest na pęczki, że wspomnę tylko o pełnomocnictwie dla mec. Andrzeja M., jakie dostał w imieniu spadkobiercy za pośrednictwem kuratora Mr. S. Bartletta z państwa St. Kitts i Nevis na Karaibach. Albo zatajania aktów zgonu spadkobierców, w których imieniu się występuje (a ci, gdyby żyli, mieliby po 130–140 lat).
Tu drobna dygresja dotycząca wieku i postawy sądów, które bez mrugnięcia okiem ustanawiały kuratorów dla nieboszczyków. Otóż – jak zauważa specjalista od spraw gospodarczych – wiek spadkobierców nie musiał być dla sądów oczywisty. – Sąd widział dokumenty, które mu dał pełnomocnik. Jak w aktach był nawet akt notarialny nabycia nieruchomości, to niekoniecznie musiała się znaleźć tam data urodzenia właścicieli. Bywało często, że notariusz oświadczał, iż osobiście zna stawiające się przed nim osoby, i nie wpisywał danych z ich dokumentów do aktu – opowiada. Ale to tylko taka ciekawostka, jeden z argumentów, który pewnie padnie na sali sądowej. Najlepsi prawnicy przygotowują już argumenty, aby bronić swoich kolegów przed oskarżeniem. Będzie gorąco, procesy adwokatów będą bardzo interesujące. Ale to za chwilę. Teraz – po szoku spowodowanym aresztowaniami – trwa obmyślanie strategii w środowisku. Zastanawianie się: jak pomóc kolegom, a jednocześnie zachować dobre imię zawodu. Jak się w tym wszystkim znaleźć.
Oficjalne działania, jakie podjęto, to błyskawiczne zawieszenie aresztowanych mecenasów w wykonywaniu zawodu, orzeczone przez Sąd Dyscyplinarny Izby Adwokackiej w Warszawie. W zasadzie tyle można zrobić, gdyż Prokuratura Regionalna we Wrocławiu, która prowadzi tę sprawę, odmawia rzecznikowi dyscyplinarnemu wglądu do akt.
– Wszyscy teraz gadają i zastanawiają się, co będzie dalej – mówi wprost jeden z moich rozmówców. Bo nikt nie ma wątpliwości, że na tych zatrzymaniach sprawa się skończy. Wprawdzie ze względu na dekret Bieruta Warszawa jest bardzo szczególnym miastem, ale „wałki na nieruchomościach” odchodziły także w innych miastach: Krakowie, Łodzi, Poznaniu... Wkrótce i tam bomba wybuchnie. Prokuratura ma ocenić i zbadać także zachowania sędziów i podejmowane przez nich decyzje. Jak lubią pisać w komunikatach prasowych rzecznicy prokuratur, „sprawa jest rozwojowa”.
– I prokurator stanie na głowie, żeby odtrąbić sukces, więc wszyscy adwokaci, którzy otarli się o jakąś reprywatyzacyjną historię, zwyczajnie się boją – uśmiecha się mecenas, który już dwa lata temu gratulował sobie, że nie połaszczył się na łatwe i duże pieniądze z tej działki.
Prawda jest także taka, że już w zeszłym roku Krajowy Zjazd Adwokatury podjął uchwałę o konieczności zrewidowania kodeksu etyki adwokackiej, a także przyjrzenia się zajęciom, jakie może podejmować adwokat, a jakich nie powinien. – Teraz jest dla wszystkich jasne, że mecenas nie powinien być jednocześnie biznesmenem zarabiającym na handlu roszczeniami. To budzi konflikt interesów, ale także pokusę, aby wiedzę uzyskaną jako adwokat, a więc osoba zaufania publicznego, wykorzystać na swoją korzyść, a przeciwko ludziom, którzy zaufali takiemu prawnikowi – wyjaśnia jeden z mecenasów.
Dlatego Komisja Etyki przy NRA, pod kierownictwem mecenasa prof. Jacka Giezka, pracuje nad zmianami. Jak mówi Giezek, wszystko jest na razie na etapie burzy mózgów, pomysłów, więc nic nie powie, poza tym, że projekt zmian NRA dostanie 1 lipca. Będą dotyczyły nie tylko kwestii łączenia zajęć, ale także tajemnicy adwokackiej i reklamy.
Teraz wyobraźmy sobie – hipotetycznie – taką sytuację: wobec jednego z zatrzymanych adwokatów zarzuty się przedawniają. Wychodzi na wolność. Co nie oznacza, że nie można wszcząć przeciwko niemu postępowania dyscyplinarnego. Zwłaszcza że znowelizowano już kodeks etyki adwokackiej i mecenasom nie wolno już handlować roszczeniami. – Ale prawo nie działa wstecz – prawnik, który wymyślił tę szaradę, z trudem ukrywa satysfakcję.
A co z Tomaszem Ż.? O tym, czy znalazł się tylko w nieodpowiednim miejscu i czasie, w dodatku w złym towarzystwie, czy sam dopuścił się czegoś złego, zadecyduje sąd. Jeśli zostanie uniewinniony, a rzecznik dyscyplinarny też nie będzie miał do niego pretensji, może – bogatszy o doświadczenia – wrócić do zawodu. Choć jego przyjaciel ubolewa, że nazwisko zostało już splamione.
Może być jednak i tak, jak mówią cynicy: dobry adwokat to skuteczny adwokat. W każdym razie tak długo, jak nie da się na niczym złapać.