Sędzia na telefon. Takiego przydomku – i słusznie – dorobił się swego czasu Ryszard Milewski, były już prezes Sądu Okręgowego w Gdańsku. Mówiąc w skrócie, chodziło o rozmowę telefoniczną, jaką sędzia odbył z rzekomym szefem kancelarii premiera (podszywał się pod niego dziennikarz), podczas której wyraził gotowość ustalenia takiego terminu posiedzenia w sprawie Amber Gold, który byłby dogodny dla premiera Donalda Tuska. O nagannym zachowaniu Milewskiego grzmiały media, grzmieli politycy. Największe larum podnosili ci kojarzeni z prawą stroną sceny politycznej.
Dziś, kiedy politycy PiS prezentują projekt nie tylko zachęcający prezesów sądów, lecz wręcz nakazujący im, aby robili niemal to samo co Milewski – nie słychać sprzeciwu. Tymczasem po wejściu w życie najnowszego projektu zmian w prawie o ustroju sądów powszechnych minister sprawiedliwości będzie mógł – mówiąc w dużym uproszczeniu – żądać od prezesa sądu, aby wpłynął na sędziego prowadzącego sprawę i np. szybciej wyznaczył termin rozprawy. Różnica jest jedna: nie będzie tego robić przez telefon, lecz pisemnie. Obecna władza zresztą nieraz już demonstrowała, że epistolarna forma sprawowania rządów jest jej bliska. Dla polityków ma to być dowód na to, że wszystko teraz będzie się działo jawnie i transparentnie. Że dzięki temu będzie można rozliczyć ministra z ewentualnych nadużyć. Wszystko pięknie, mnie jednak nurtuje jedno pytanie: kto miałby takiego rozliczenia dokonać? Wyborcy przy urnach? A skąd będą wiedzieli, co się dzieje za zamkniętymi drzwiami gabinetów prezesów sądów?
I tutaj dochodzimy do kolejnego sprytnego pomysłu zawartego w projekcie – przepisu, który da ministrowi sprawiedliwości niemal zupełną swobodę przy odwoływaniu prezesów sądów. Zawarto w nim trzy przesłanki uprawniające szefa resortu do takiej decyzji. Wśród nich znalazło się „rażące i uporczywe niewywiązywanie się z obowiązków służbowych”. I coś mi się wydaje, że za takie naruszenie może być uznane choćby niewykonywanie poleceń ministra nakazującego usunięcie wskazanych przez niego uchybień.
Przy tak niesprzyjających warunkach – ilu znajdzie się prezesów, którzy będą chcieli iść na wojnę z ministrem sprawiedliwości i nie zgodzą się np. na szybsze wyznaczenie terminu rozprawy w jakiejś szczególnie ważnej dla rządzących sprawie? Ilu takich, którzy to nagłośnią? Proszę mnie źle nie zrozumieć: nie twierdzę, że wśród prezesów sądów nie ma ludzi o twardych kręgosłupach; takich, którzy będą we właściwy sposób wykonywać swoją funkcję i okażą się odporni na polityczne naciski. Nie twierdzę również, że obecny – lub jakikolwiek inny – minister rzeczywiście będzie z tego mechanizmu korzystał w niecnych celach. Ustawodawca zamierza jednak wkroczyć na niebezpieczną ścieżkę. Ścieżkę prowadzącą do sytuacji, gdy przepisy prawa, zamiast obywatelom służyć, zaczną od nich wymagać heroizmu. Niedługo niektórzy z prezesów być może staną przed dylematem: albo ochrona niezależności, albo stanowisko.
Oczywiście zaprezentowany w środowe popołudnie projekt niesie wiele innych niebezpieczeństw. Ale cel zdaje się być jeden: wymiana kadry zarządzającej w sądach na „swoich” ludzi. Projektodawcy tłumaczą, że bez tego nie uda im się spełnić obietnicy danej wyborcom i usprawnić sądownictwa. Że nie ma co przeprowadzać innych zmian dotyczących np. prawa procesowego, skoro środowisko jest im przeciwne i z pewnością je zablokuje. Należy więc najpierw oczyścić przedpole. Do mnie te argumenty nie przemawiają. Po pierwsze, zupełnie nie rozumiem, dlaczego tych zmian nie można przeprowadzać równocześnie. Po drugie, nie wydaje mi się, żeby obecni prezesi sądów czy też członkowie Krajowej Rady Sądownictwa mieli taką siłę sprawczą, by zablokować jakikolwiek proces legislacyjny. Po trzecie, nie sądzę, aby jakikolwiek sędzia protestował i blokował wejście w życie reform, które miałyby np. ograniczyć kognicję sądów, czyli ogół czynności procesowych sędziego mających na celu ustalenie stanu faktycznego. A to przecież nadmiar postępowań nie największego kalibru stanowi obecnie podstawową bolączkę wymiaru sprawiedliwości.
Swego czasu resort sprawiedliwości przedstawił bardzo ciekawy pomysł na rozwiązanie tego problemu. Przewidywał wprowadzenie sędziów pokoju, którzy zajęliby się rozpoznawaniem drobnych spraw. Jednak propozycja, którą popierali niemal wszyscy, nie przybrała formy projektu ustawy. I nic nie wskazuje na to, aby coś się w tej kwestii miało zmienić. Czyżby więc pomysł zablokowali sędziowie? Czy to oni byli hamulcowymi tej zmiany? Nie. Największym oponentem tej zmiany okazał się sam resort sprawiedliwości. Od razu stwierdził, że nie da się tego zrobić, bo konstytucja nie pozwala. I kropka. Nie będzie więc sędziów pokoju, mimo że m.in. na łamach DGP wybitni konstytucjonaliści starali się pokazać resortowi, iż da się tę zmianę wprowadzić bez łamania ustawy zasadniczej.
Mnie osobiście rozczuliło to przywiązanie resortu do najważniejszego aktu prawnego w naszym państwie. Szkoda tylko, że w tym przywiązaniu rządzący są niczym chorągiewka na wietrze. I że na ogół wieje im nie z tej strony, z której powinno.