Resort rozwoju proponuje podzielić zamówienia na mniejsze zadania, urealnić wymagania stawiane oferentom i zwiększyć konkurencję. Ale część samorządów obawia się, że przyniesie to więcej szkód niż korzyści.
Ministerstwo zaznacza, że nie zamierza w jakikolwiek sposób przymuszać urzędników. Chodzi raczej o budowanie wśród nich świadomości, że takie rozwiązania są lepsze. – Wspólnie z resortem cyfryzacji chcemy przygotować wytyczne lub przewodnik dla władz lokalnych. Do tego przeprowadzimy serię szkoleń. Spodziewamy się pierwszych pozytywnych efektów w zamówieniach IT w ciągu roku – wyjaśnia Janusz Cieszyński, dyrektor departamentu małych i średnich przedsiębiorstw w resorcie rozwoju.
Dzielenie i upraszczanie
Oba ministerstwa chcą namawiać samorządy przede wszystkim do tego, by dzieliły duże przetargi informatyczne na kilka mniejszych. Chodzi o to, by jak najwięcej firm – zwłaszcza tych małych i średnich, z polskim kapitałem – miało szansę otrzymać zlecenie. – Być może z punktu widzenia zamawiającego ogłaszanie kilku postępowań będzie mniej komfortowe, ale trzeba mieć na uwadze, że dzięki temu damy szansę na rozwój lokalnym innowacyjnym przedsiębiorstwom. Potencjał jest duży. Obecnie w sektorze IT mamy dwukrotnie więcej przetargów bez konkurencji niż średnia dla całej Unii – wskazuje Janusz Cieszyński.
Dziś sytuacja na polskim rynku zamówień IT (jego roczna wartość szacowana jest na 12 mld zł) faktycznie nie wygląda różowo. Z danych resortu rozwoju wynika, że w latach 2009–2015 niemal 30 proc. całkowitego budżetu wszystkich organizowanych przetargów trafiło do kieszeni zaledwie 14 dużych firm.
Jednocześnie ministerstwo wskazuje na przykłady postępowań organizowanych przez władze samorządowe, które utrudniały małym i średnim firmom dostęp do kontraktów. I podaje przykłady. W przypadku Mobilnego Małopolskiego Systemu Informacji Turystycznej o wartości 3,2 mln zł przed oferentami postawiono mało racjonalny wymóg posiadania zdolności kredytowej powyżej 2,5 mln zł. Z kolei jeśli chodzi o Gdańską Platformę Edukacyjną o wartości 6,7 mln zł, to w zakres zamówienia wchodziła także opieka informatyczna nad dziewięcioma niezależnymi modułami do zarządzania oświatą (np. Biblioteką Zasobów Edukacyjnych, Systemem Kadrowym czy Portalem Oświatowym). A to coś, czemu małej czy średniej firmie może być trudno sprostać.
To wszystko jednak nic w porównaniu z wymogami, jakie postawiono przed chętnymi do wykonania wrocławskiej karty miejskiej, czyli Urbancard. Było ich tyle, że zamawiający podzielił je na trzy kategorie:
● podmiotowe, w tym posiadanie środków finansowych lub zdolności kredytowej na poziomie min. 40 mln zł, dysponowanie kierownikiem projektu z doświadczeniem przy co najmniej dwóch projektach o wartości min. 10 mln zł każdy,
● przedmiotowe, m.in. liczne zadania do wykonania: od stworzenia systemu informatycznego przez dystrybucję biletów, obsługę klienta po prowadzenie kampanii informacyjnej,
● finansowe w postaci niezasadnie wysokiego wadium: 1 mln zł.
Z tych powodów rząd chce namawiać samorządy również do tego, by ograniczały liczbę wymaganych dokumentów czy szczegółowych zaleceń (np. aby system opierał się na oprogramowaniu open source).
Otwarcie na korupcję
Pytanie, czy to, że rząd nie zdecyduje się – przynajmniej na razie – na ustawowe rozwiązania w tym zakresie, nie jest największą słabością założeń. Z reguły jeśli coś nie jest odgórnym obowiązkiem, rzadko jest przestrzegane. W przypadku przetargów z zakresu IT samo opracowanie wytycznych i budowanie świadomości lokalnych urzędników może się okazać niewystarczające.
Inna wątpliwość dotyczy tego, czy podział przetargu na mniejsze zadania nie spowoduje obniżenia ich wartości poniżej unijnych progów. W konsekwencji znacznie większej liczby zamówień można by udzielać z wolnej ręki. – To może być wręcz korupcjogenne – sugerują niektóre samorządy.
Większość z nich podchodzi jednak do pomysłu resortu rozwoju optymistycznie. – Nie mam nic przeciw temu, by dzielić przetargi na mniejsze części. W ten sposób będziemy mieli szansę pozbyć się sztucznego monopolu – uważa Marek Komorowski, dyrektor biura zamówień publicznych w gdańskim magistracie. Jednocześnie wskazuje, że już obowiązująca ustawa – Prawo zamówień publicznych zaleca takie prowadzenie postępowań, by dać szansę mniejszym graczom. – Z aktów wykonawczych wynika także, że należy uzasadnić, dlaczego nie podzielono zamówienia na mniejsze części – dodaje Komorowski.
Chcą, ale nie mogą
Jednak mimo zaleceń zapisanych wprost w przepisach zdecydowana większość samorządów unika dzielenia przetargów. – Nie robimy tego. Obawiamy się ryzyka związanego z rozproszeniem odpowiedzialności – przyznaje Maciej Grzyb z biura prasowego Urzędu Miejskiego Krakowa. – Dziś możemy wymagać terminowej i rzetelnej realizacji inwestycji od jednego, a nie wielu kontrahentów. Być może rozważymy zmianę optyki, gdy zobaczymy przykłady udanych wdrożeń tak prowadzonych w Polsce – dodaje.
Kto zdobywa najwięcej publicznych kontraktów / Dziennik Gazeta Prawna
Najmniej optymistyczne są władze Bydgoszczy. – Podstawą skutecznie przeprowadzonego przetargu nie jest rozpisanie go tak, aby mogła do niego przystąpić grupka indywidualności, ale firma, która gwarantuje dostarczenie produktu na czas, w założonym budżecie i o przyjętym zakresie funkcjonalnym – wylicza Marta Stachowiak z tamtejszego magistratu. Zdaniem władz miasta rozwiązania proponowane przez ministerstwo mają szansę się sprawdzić w przypadku niszowych systemów, wspomagających określoną działalność miasta. Tam już dziś często dochodzi do wyboru oferty przedstawionej przez firmy z sektora MSP.
– Jednak w przypadku dużych przetargów rozwiązanie proponowane przez resort rozwoju może nie przynieść oczekiwanego skutku – ocenia Stachowiak. Potencjalne komplikacje związane z dzieleniem zamówienia przedstawia na przykładzie zakupu sprzętu komputerowego. – Podział spowoduje, że park maszynowy będzie zróżnicowany, a kłopoty w najlepszym wypadku dwa razy większe. Ilość pracy po stronie działów czy osób wdrażających również ulegnie zwielokrotnieniu – zwraca uwagę.
Przedstawiciele resortu rozwoju odbijają piłeczkę, wskazując przykład systemu duńskiego odpowiednika polskiego KRS o wartości 60 mln euro. Choć jeszcze w 2011 r. – po kilku latach prac – projekt skazany był na porażkę, zmieniono podejście i prace podzielono pomiędzy 30 zespołów projektowych. Efekt: w 2015 r. udało się sfinalizować prace. Kolejny argument – firmy uzyskujące zamówienia publiczne rozwijają się dwukrotnie szybciej niż te, które takich kontraktów nie zdobywają. A im lepiej wiedzie się lokalnym przedsiębiorcom, tym przecież lepiej dla samorządu.