Wystarczył niespełna miesiąc, żeby prezydent USA Donald Trump zaczął traktować sędziów jak najsilniejszą partię opozycyjną.
Wszyscy, którzy uważali, że nowy szef amerykańskiej administracji nigdy nie będzie w stanie spełnić swoich nieprawdopodobnych obietnic wyborczych, 27 stycznia mogli przeżyć wstrząs. Sam prezydent zapewne też nie oczekiwał, że wydane przez niego rozporządzenie o zakazie wjazdu do USA obywateli siedmiu krajów muzułmańskich (Iraku, Iranu, Jemenu, Libii, Somalii, Sudanu i Syrii) pociągnie za sobą aż tak gwałtowną reakcję ze strony władz stanowych, środowiska prawniczego, a nawet części jego wyborców. Zwłaszcza że w czasie kampanii wyborczej wielokrotnie przecież zapowiadał, że zatrzyma imigrację z krajów, które wysyłają do Stanów Zjednoczonych terrorystów.
Tymczasem już w pierwszych czterech dniach obowiązania rozporządzenia nr 13769 do sądów wpłynęło blisko 50 pozwów złożonych w imieniu zatrzymanych na lotniskach podróżnych. Sędziowie zaś konsekwentnie rozstrzygali o doraźnym wstrzymaniu wykonania prezydenckiej decyzji wobec osób, które ją zakwestionowały. We wszystkich powództwach pojawiały się podobne argumenty: rozporządzenie jest niekonstytucyjne, gdyż dyskryminując podróżnych ze względu na kraj pochodzenia, narusza zasadę równej ochrony prawnej, a także stoi w sprzeczności z klauzulą, że rząd federalny nie może uchwalać i stosować praw różnicujących traktowanie ludzi w zależności od wyznawanej religii. Uzasadnienia przytaczane w pozwach okazały się na tyle mocne, że pełniąca obowiązki prokuratora generalnego Sally Yates, odpowiedzialna za prawną obronę działań prezydenckiej administracji, nie widziała sensu walki. W liście do pracowników Departamentu Sprawiedliwości przyznała, że nie ma przekonania o konstytucyjności rozporządzenia nr 13769 oraz zakazała rządowym prawnikom bronienia go w sądzie. W trybie natychmiastowym niepokorna prokurator została odwołana ze stanowiska. Jeszcze tego samego dnia z Białego Domu nadeszło oświadczenie, że Yates „zdradziła Departament Sprawiedliwości, odmawiając wykonania prawa, które ma chronić obywateli USA”.
To był dopiero przedsmak batalii prawnej, którą przyszło toczyć jej następcy oraz prawnikom Białego Domu. O wstrzymanie wykonania kontrowersyjnego rozporządzenia wystąpiły bowiem stany Minnesota i Waszyngton. Rozpoznający sprawę federalny sąd okręgowy w Seattle zdecydował o natychmiastowym zawieszeniu w całych Stanach zasadniczej części prezydenckiego prawa: zakazu wjazdu do USA obywateli siedmiu krajów bliskowschodnich podróżujących z wizą oraz uchodźców. Autor orzeczenia sędzia James Robart stwierdził, że jego zdaniem rozporządzenie jest niekonstytucyjne i gdyby obowiązywało dalej, spowodowałoby „nienaprawialne szkody”.
Nie wiadomo, czy kiedy pisał te słowa, miał świadomość, jak gwałtowną reakcję jego rozstrzygnięcie może wywołać w Białym Domu. Na pewno spodziewał się, że prawnicy prezydenta od razu złożą apelację do sądu federalnego wyższej instancji oraz wystąpią o wstrzymanie wykonania wyroku na czas trwania postępowania odwoławczego. Ale czy mógł oczekiwać, że sama głowa państwa osobiście zrecenzuje jego pracę w mediach społecznościowych? „Opinia tego tzw. sędziego, która zasadniczo pozbawia nasz kraj możliwości egzekwowania prawa, jest niedorzeczna i zostanie obalona!” – napisał Trump na Twitterze w dzień po wydaniu orzeczenia. Jego tyrada trwała jednak dalej. „Po prostu nie mogę uwierzyć, że sędzia naraziłby kraj na takie niebezpieczeństwo. Jeśli stanie się coś złego, obwiniajcie jego i cały system sądowy”. „Sędzia otwiera nasz kraj dla potencjalnych terrorystów i innych, którzy nie życzą nam najlepiej” – pisał w kolejnych emocjonalnych tweettach. Bezceremonialnie narzekał też, że sądy utrudniają mu pracę.
Robart, sędzia federalny z 13-letnim stażem, a wcześniej korporacyjny prawnik, całą swoje dotychczasowe życie zawodowe spędził z dala od medialnej wrzawy. Na reprymendy prezydenta nie zareagował, trzymając się ściśle kodeksu etyki zawodowej. Zgodnie z nim sędziowie federalni nie powinni publicznie komentować spraw toczących się w sądach, łącznie z tymi, które sami prowadzą. Na ich pracę nie powinny też mieć wpływu interesy partyjne, wzburzenie opinii publicznej czy obawa przed krytyką. Nie ma wątpliwości, że Robart wszystkie te warunki spełnił. Co ciekawe, nominację na urząd federalny odebrał z rąk George’a W. Busha. Jak wynika z relacji amerykańskiej prasy, w środowisku sędziowskim uważany jest za typowego republikanina głównego nurtu. Głośny wyrok w sprawie zakazu imigracji z krajów muzułmańskich jest zaś najlepszym świadectwem tego, że polityczne inklinacje Robarta w żaden sposób nie rzutują na jego orzecznictwo. Mimo to wydana przez niego decyzja stała się dla prezydenta podstawą do oskarżenia całej sędziowskiej klasy o wystawienie kraju na ryzyko ataków terrorystycznych. A tym samym – próbą zmiany władzy sądowniczej w politycznego oponenta, którego trzeba zwalczać.
Tydzień temu, dokładnie w dniu, kiedy legalność rozporządzenia zaczął badać federalny sąd apelacyjny, Trump zaatakował ponownie. Tym razem ostrzegł trzyosobowy skład orzekający, że jeśli nie przywróci mocy obowiązującej rozporządzenia, to zaprzepaści wiarygodność sądów. – Jeśli ci sędziowie chcą pomóc w tym, aby sąd cieszył się większym szacunkiem, to wiedzą, co mają robić – stwierdził podczas wystąpienia w Waszyngtonie. Zasugerował też, że sędziowie w swoich motywacjach nie różnią się specjalnie od przedstawicieli pozostałych dwóch władz. – Sądy wydają się bardzo upolitycznione, a byłoby wspaniale dla naszego wymiaru sprawiedliwości, gdyby interpretowały prawo i robiły to, co słuszne – dodał prezydent. Te zuchwałe komentarze sprowokowały nawet słowa dezaprobaty ze strony Neila Gorsucha nominowanego przez Trumpa do Sądu Najwyższego USA. Jak donosiły amerykańskie media, w prywatnej rozmowie z jednym z senatorów określił on ataki na niezawisłość swoich kolegów jako „demoralizujące” i „przygnębiające”.
Pierwsze sygnały, że nowy prezydent widzi w sędziach jedną z przeszkód politycznych, pojawiły się już w ferworze kampanii wyborczej. Celem jego ofensywy stał się wtedy Gonzalo Curiel, który rozpatrywał pozew zbiorowy przeciwko Uniwersytetowi Trumpa, prywatnej parauczelni biznesowej nazwanej tak od nazwiska założyciela. Urodzony w USA sędzia o meksykańskich korzeniach nazwał całe przedsięwzięcie oszustwem i zdecydował, że studenci, naciągnięci na kilkadziesiąt tysięcy dolarów czesnego mają podstawy do roszczeń. W odpowiedzi Trump uznał, że Curiel powinien się ze sprawy wyłączyć, gdyż z powodu meksykańskiego pochodzenia nie może być bezstronny. Ponieważ jednym z głównych punktów programu wyborczego przyszłego prezydenta było powstrzymanie imigracji rodaków sędziego do USA, konflikt interesów wydawał się dla Trumpa oczywisty. – Myślę, że sędzia Curiel powinien się wstydzić. Uważam, że to, co robi, jest kompromitacją – powiedział prezydencki kandydat podczas wiecu wyborczego w Kalifornii. – Środowisko sędziowskie powinno mu się przyjrzeć, jeśli wygram ten proces – dodał.
Po tym incydencie Trump zderzył się nie tylko z oburzeniem ze strony liberalnych akademików, którzy nie po raz pierwszy zarzucili mu bigoterię i pogardę dla zasady trójpodziału władzy. Nowością były krytyka publicznie wyrażana przez profesorów prawa z prawicowych i libertariańskich mateczników i zwiastowany przez nich kryzys konstytucyjny w przypadku wyborczego zwycięstwa miliardera. „Nie wydaje mi się, żeby on w ogóle przejmował się podziałem władzy” – stwierdził wtedy w rozmowie z „New York Timesem” prof. Richard Epstein, wykładowca Uniwersytetu Nowojorskiego i pracownik naukowy konserwatywnego think tanku Hoover Institution. „Można krytykować system sądowniczy, poszczególne sprawy i konkretnych sędziów. Jednak prezydent powinien wiedzieć, że prawo jest prawem i trzeba je stosować” – przekonywał na swoim blogu prof. David Post, konserwatywny prawnik z Cato Institute. „Autorytaryzm zaczyna się od prezydenta, który nie okazuje szacunku władzy sądowniczej” – dodał.
Wrogość Trumpa do sędziów nie jest ugruntowana w żadnych różnicach ideologicznych czy sporach moralnych. Dla niego jest to tylko konflikt polityczny, który w swoim stylu rozgrywa za pomocą insynuacji i personalnych ataków. „[Prezydent] uważa, że sędziowie działają w oparciu o swoje indywidualne instynkty i żądze, nie zaś na podstawie prawa” – ocenił w rozmowie ze stacją NBC News prof. Arthur Hellman z wydziału prawa Uniwersytetu w Pittsburghu. Tymczasem pod powierzchnią medialnej kampanii Trumpa ukrywa się rzeczywisty problem prawny. Co więcej, jak zauważył na swoim blogu prof. Jack Goldsmith z Uniwersytetu Harvarda, prezydenckie rozporządzenie tak naprawdę znajduje mocne oparcie w prawie. Szef amerykańskiej administracji ma bowiem stosunkowo dużą swobodę w kształtowaniu polityki imigracyjnej oraz bezpieczeństwa narodowego. Problem leży natomiast w tym, że zakaz wjazdu został wydany w pośpiechu, bez odpowiednich konsultacji z zainteresowanymi agencjami rządowymi, bez przygotowania i oceny skutków jego obowiązywania. Zdaniem wielu komentatorów, nawet jeśli rozporządzenie początkowo było do uratowania, to po wszystkich oszczerczych tweetach i oskarżających wystąpieniach Trumpa sędziowie federalni na pewno nie będą skłonni interpretować konstytucyjnych uprawnień prezydenta, tak aby przyznać mu większą swobodę władzy. Zwłaszcza że, jak to ludzie, nie reagują zbyt dobrze na sytuacje, kiedy jeden z nich jest bezzasadnie atakowany. „Jeśli on [Trump] myśli, że może zaszczuć sądy federalne, to jest w ogromnym błędzie. Gdy sądy uznają, że prezydent próbuje je zastraszyć, to wyciągną ciężką artylerię. Wysiłki Trumpa są kontrproduktywne” – powiedział NBC News Ron Allen, profesor prawa z Northwestern University. A najlepszym dowodem na to jest fakt, że ostatecznie federalny sąd apelacyjny podtrzymał wyrok niższej instancji. A to oznacza, że sprawę najprawdopodobniej ostatecznie rozstrzygnie dopiero Sąd Najwyższy.
Krytykowanie przez głowę państwa wyroków sądu ma w Stanach Zjednoczonych bardzo długą tradycję. Zdarzyło się to nawet Barackowi Obamie (z zawodu prawnikowi), który pod względem stylu rządzenia i temperamentu nie mógłby się bardziej różnić od Trumpa (podczas orędzia zganił SN za wyrok znoszący w praktyce limity na finansowanie kampanii wyborczych). Ale jak zauważył John C. Yoo, profesor prawa z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkeley, tylko w przypadku kilku prezydentów USA niezadowolenie z rozstrzygnięć sądów było powiązane z osobistą niechęcią do całego środowiska sędziowskiego. Na pewno dotyczy to Thomasa Jeffersona i Franklina Delano Roosevelta – obaj uważali, że władza sądownicza zachowuje się zbyt ekspansywnie, uzurpując sobie coraz to nowe obszary działania. Amerykańscy komentatorzy najczęściej porównują jednak Trumpa do Andrew Jacksona, innego populisty, który też nie przebierał w słowach, kiedy SN orzekł nie po jego myśli, że plemię Indian Cherokee jest suwerennym ludem i nie można go wyrzucić z jego rdzennego terytorium. Jackson miał wówczas lekceważąco odpowiedzieć prezesowi sądu, że skoro już podjął taką, a nie inną decyzję, to niech ją następnie sam wcieli w życie.
Opinia tego tzw. sędziego, która zasadniczo pozbawia nasz kraj możliwości egzekwowania prawa, jest niedorzeczna i zostanie obalona!” – napisał Trump na Twitterze w dzień po wydaniu orzeczenia
Donald Trump uznał, że sędzia Curiel powinien się ze sprawy wyłączyć, gdyż z powodu meksykańskiego pochodzenia nie może być bezstronny