Andrzej Seremet to ciało obce w prokuraturze. Człowiek, który tej instytucji nie rozumie i sam nie jest w niej rozumiany. Bo świat przecieków, gierek i wielkiej polityki to nie jego bajka. Formalnie zrzucił orła z piersi i sędziowską togę z fioletowym żabotem, ale dalej jest sędzią. Waży racje jak arbiter. Logicznie przedstawia argumenty i myśli, że to wystarczy. Że wszystkich przekona bez uderzania pięścią w stół. Zapomina, że nie wystarczy mieć racji i że w prokuraturze jest jak na polu minowym: źle staniesz, wylecisz.

Seremet źle stanął... Zbiera więc razy za upublicznienie akt śledztwa podsłuchowego w sieci. Za prokuratorów, którzy trzymając się litery prawa, udostępnili obrońcom dokumenty. Obrywa też za to, że nie utajnili danych osobowych, choć jeszcze do kwietnia nie mieli takiego prawa. Dostaje też za to, że mimo 37 tomów akt ci, którzy podsłuchiwali kluczowe osoby w państwie, wciąż pozostają bezkarni. Winą Seremeta jest nawet to, że instytucje państwa nie są w stanie sobie poradzić z inwigilacją, że zawodzą na wszystkich frontach.
Szef prokuratury nie przekonał w Sejmie nikogo. Nikt nie zrozumiał, co mówił, i właściwie – dziś to widać – mało kogo to obchodziło. Premier wcześniej podjęła decyzję: postawiła na otwartą wojnę z szefem prokuratury. Nie przyjmie jego sprawozdania za ubiegły rok i wystąpi z wnioskiem do Sejmu o jego odwołanie. Bo – jak mówi – sprawę afery podsłuchowej musi rozwiązać prokuratura pod kierownictwem nowego prokuratora generalnego. Szanse powodzenia takiej operacji – z powodu braku większości w Sejmie – są praktycznie zerowe. Skończy się więc na biciu piany. Na podważeniu autorytetu szefa prokuratury, który od początku jest sam, w odwiecznej opozycji wobec wszystkich: Krajowej Rady Prokuratury czy prokuratorskich związkowców.
A jednak to pierwszy niezależny prokurator generalny. Człowiek – symbol oderwania prokuratury od polityki. Andrzejowi Seremetowi można zarzucać wiele, ale obwinianie go za wyciek z afery podsłuchowej jest po prostu niesprawiedliwe. Motywowanie tym próby jego odwołania tym bardziej.
Wygląda na to, że nagle ktoś uświadomił sobie, że prokuratura po 5 latach niezależności już niebawem – w efekcie nowego wyborczego rozdania – może wrócić do punktu wyjścia: do chwili gdy polityk – minister sprawiedliwości – będzie szefem wszystkich śledczych. W świecie, jaki zapowiada dzisiejsza opozycja, nie będzie zapewne miejsca ani na Krajową Radę Prokuratury – strażniczkę niezależności, ani na kadencyjnych szefów jednostek, ani na konkursy.
Jeśli więc można coś Andrzejowi Seremetowi zarzucić, to to, że nie utrwalił przez pięć lat niezależności prokuratury. Że nie zmienił jej w sprawną instytucję: taką, której motorem napędowym nie jest podkręcana czy wręcz fałszowana statystyka. Taką, w której prokuratorzy nie zapierają się przed śledztwami czy pracą w sądzie. Tego wszystkiego Seremet nie zrobił, choć mógł. Mógł chociaż próbować.
I jeśli szukać powodów do jego odwołania, to nie w aferze podsłuchowej, ale w wielkiej bezczynności towarzyszącej wejściu w życie reformy kodeksu postępowania karnego.