Wiemy nie od dziś, że nasz kraj choć piękny, rządzi się czasem swoimi prawami. Na przykład drogowymi. Dotąd tam, gdzie wprowadzono ograniczenie prędkości do 60 km na godzinę, można było jechać 70 km bez większych konsekwencji, nawet jeśli mijaliśmy po drodze kaskadę fotoradarów. Urządzenia wywołujące u kierowców słowotok określeń powszechnie uznawanych za wulgarne pilnowały bowiem, byśmy nie pędzili na łeb, na szyję, ale dostojnie i minimalnie mogli nagiąć przepisy.
Niebawem się to zmieni. Żółte stojaki drogowe będą do nas mrugać – i to raczej nie z sympatii – znacznie częściej. Wystarczy, że się lekko zapomnimy i w miejscu, gdzie znak drogowy wskaże nam najwyżej 60 km na godzinę, niczym błyskawica przemkniemy 61 km. Będziemy mogli – przynajmniej przez chwilę – poczuć się jak filmowa gwiazda na czerwonym dywanie w Cannes, tak nam flesz strzeli w oczy. A potem zamiast jak amant z dużego ekranu zarabiać na swojej sławie, sowicie za nią zapłacimy. Bo równie lubiana jak fotoradary Inspekcja Transportu Drogowego przyśle nam nasze zdjęcie z prośbą o autograf. Na mandacie.
Oczywiście można się z tego śmiać, ale ta prędkościowa tolerancja służyła nie tym kierowcom, którzy jeżdżą bezpiecznie i po prostu przypadkowo nie zwrócili uwagi na ograniczenie. W praktyce pomagała piratom drogowym płacić za swoją brawurę trochę niższe kary. Teraz zapłacą więcej, co mnie osobiście zupełnie nie przeszkadza.