Limitem 1 proc. aptek w rękach jednego właściciela nikt się przez dziesięć lat nie przejmował. Był on zapisany – jako dopuszczalny próg w skali województwa – w prawie farmaceutycznym, ale tak się jakoś składało, że zezwolenia na prowadzenie aptek były wydawane tak, jakby nie istniał. Albo też właściciel, uzyskując zezwolenie, mieścił się w 1 proc., ale potem przejmował inne apteki, podnosząc swój udział w rynku – czego żaden przepis nie zabrania.

Tak czy owak można przyjąć, że art. 99 ust. 3 prawa farmaceutycznego był przez dziesięć lat martwy. A teraz odzyskuje wigor. Inspekcja farmaceutyczna bada właśnie, jak wygląda struktura właścicielska polskich aptek. Oczywiście zaklina się, że nie chodzi o zamykanie tych nadmiarowych. Ale też trudno się dopatrzyć innego celu takiej kwerendy niż sięgnięcie do zapomnianego przepisu po to, by ograniczyć koncentrację na rynku.
I można nawet przyjąć, że taki ruch byłby z gruntu słuszny: co do zasady im większa konkurencja, tym lepiej dla konsumentów. I im mniej sieciówek, tym prężniej rozwija się lokalna przedsiębiorczość. Niedobrze jednak, by organy państwa traktowały prawo jak dubeltówkę w przydługim spektaklu: skoro w pierwszej scenie wisi na ścianie, to w ostatniej musi wystrzelić.
Nazwę na takie obumierające prawo wymyślili już starożytni Rzymianie: mówili „desuetudo” – „odwyknięcie”. I przekonywali, że przepis długo nieużywany przestaje obowiązywać, a nie służy państwu do wyciągnięcia zza pleców i odstrzeliwania przedsiębiorców wtedy, kiedy to państwu zacznie pasować.