Nie ma nic gorszego niż sytuacja, gdy obywatel dochodzi swoich praw, i to skutecznie. Każdy przedstawiciel władzy musi się przed takimi roszczeniowymi postawami bronić. Weźmy subsydiarne akty oskarżenia. Piętnaście lat temu ustawodawca w chwili słabości przyznał ofiarom przestępstw prawo handryczenia się w sądzie ze sprawcą, nawet jeśli prokurator uznał, że nie ma to sensu.
Pokrzywdzony dostał narzędzie, dzięki któremu może doprowadzić do skazania również w sprawach, w których oskarżycielowi publicznemu nie chciało się kiwnąć palcem.Pół biedy, jak taki pieniacz w sądzie sromotnie przegra.
Bieda pełna jest, gdy wygra i doprowadzi sprawcę za kratki. W prokuraturze zapali się czerwone światełko: czyżby obywatel wiedział coś, o czym nie wiedział prokurator?
I zaczyna się korowód: kto nie wniósł aktu oskarżenia w sprawie, w której sprawca był winien, dlaczego tego nie zrobił i co mu za to grozi. Same nieprzyjemności.
Postawieni pod ścianą prokuratorzy nie mogą biernie czekać, aż ktoś im wytknie nieudolność. Potrafią się bronić i zapewne będą to robić. Najprostsza metoda: nie dopuścić do skazania. Przyłączyć się do postępowania tylko po to, by wskazywać dowody niewinności oskarżonego. Broniąc jego, bronią przecież siebie samych.
Niemożliwe? A jednak zupełnie prawdziwe. Tak teraz – zgodnie z wytycznymi Andrzeja Seremeta – mogą działać prokuratorzy.
Oczywiście nie będzie automatyzmu – obiecują. Ale przecież zawsze lepiej dmuchać na zimne, niż dać się oblać wrzątkiem, prawda?