Nurtuje mnie, jakie tajemnice mogą się kryć w działalności organów. Jakie mroczne, nieprzyzwoite, wstydliwe treści ich urzędnicy wymieniają między sobą w e-mailach, skoro tak zajadle je chronią.
O tym, że nie powinny mieć do nich dostępu oczy tłuszczy, orzekł Naczelny Sąd Administracyjny (piszemy o tym na str. B12). I nie chodziło tu o wścibstwo jakiegoś pieniacza hobbysty. Stowarzyszenie Liderów Lokalnych Grup Obywatelskich chciało prześledzić, skąd w ustawie o dostępie do informacji publicznej znalazła się poprawka ten dostęp ograniczająca.
Najpierw wojewódzki sąd administracyjny uznał, że skoro chodzi o służbowe e-maile urzędników państwowych, to nie ma powodu ich skrywać. Zwłaszcza że rzecz dotyczy procesu tworzenia prawa obowiązującego wszystkich obywateli – nic przecież nie powinno być bardziej przejrzyste.
I może zamazujący tę przejrzystość wyrok NSA nie byłby tak dziwny, gdyby nie inne rozstrzygnięcie sądu administracyjnego, opisane przez nas w minionym tygodniu („Policja powinna udostępniać informacje z postępowania”, DGP 178/2012).
Sąd uznał w nim, że np. zeznania świadków zebrane przez policję w sprawie o wykroczenie są informacją publiczną i można rozważać ich udostępnienie osobie trzeciej. Jaki mógłby być efekt takiego ujawnienia i kto dostałby przez to po głowie w ciemnej bramie – można sobie wyobrazić.
Konstatacja jest krótka: co wolno ukrywać wojewodzie, to nie tobie, narodzie. Ale rozbieżność kolejnych orzeczeń i kolejnych interpretacji naszego prawa do wiedzy o tym, co porabia władza, robi się coraz ciekawsza. Pytanie, w którym momencie władza sama z siebie uzna, że naród godny jest tej wiedzy. I to bez ciągania się z narodem po sądach.