Trzeba przyśpieszyć postępowania sądowe – to zdanie zrobiło taką karierę, że trafiło nawet do zeszłorocznego expose premiera. I o ile kolejni ministrowie sprawiedliwości tylko deklarowali taką potrzebę, o tyle ich szef przeszedł do konkretów. Przynajmniej jeśli chodzi o doprecyzowanie, o ile należy te postępowania skrócić – co najmniej o 1/3. Wiadomo, łatwiej powiedzieć, niż zrobić.
Ale nowy minister sprawiedliwości podszedł do sprawy ambicjonalnie. I jak u Hitchcocka zaczął od trzęsienia ziemi. Bo chyba tak należy określić plan zniesienia prawie 1/3 sądów rejonowych. Świadczą o tym liczne protesty i to nie tylko ze strony sędziów czy organizacji pozarządowych, lecz także polityków. Nic więc dziwnego, że projekt utknął u premiera. Szef rządu ma teraz twardy orzech do zgryzienia.
Zastanawia co innego. W resorcie od dłuższego czasu leżą gotowe propozycje zmian w prawie. Ich autorami są organizacje reprezentujące sędziów, a dotyczą skrócenia procedury powoływania ich na stanowisko. Zmiany można byłoby przeprowadzić szybko i bezkonfliktowo.
Nie byłoby oporu ani politycznego, ani żadnego innego. Ba! Aby je przeprowadzić, nie trzeba nawet zmieniać – albo naruszać (sic!) – konstytucji.
A mogłoby to pomóc w rozładowaniu największych zatorów w sądach. Bo wakaty zdarzają się najczęściej – jak na złość ministrowi – właśnie w tych sądach, w których jest najwięcej pracy.
Niestety po raz kolejny się okazuje, że aby przeprowadzić szybką korektę przepisów, nie wystarczą zdroworozsądkowe podejście do tematu i paląca potrzeba. Niezbędna jest jeszcze wola polityczna. A niestety tego akurat elementu zabrakło.