Nie wypada, by cywilizowany człowiek przyznawał się, że odkrywa w sobie nieraz odruchy odwetu. Przyjęło się – zwłaszcza po 1989 r., a jeszcze bardziej podczas uchwalania nowych, „wolnych” ustaw karnych w 1997 r. – że w prawie nie powinno chodzić o zemstę, lecz o resocjalizację: „przywrócenie społeczeństwu” jednostek, które zbłądziły. Bo przecież nikt nie błądzi z własnej woli.
Winne są warunki, w jakich rósł, to, że rodzice kłócili się przy obiedzie, a w szkole podczas lekcji pani robiła manicure. Dlatego zrezygnowaliśmy z kary śmierci i z wyuczoną odrazą myślimy o dożywotnim więzieniu.
Norwegia – od lat w czołówce państw, w których najlepiej się żyje – nie pozwala sobie na dawanie upustu emocjom. Zwyrol, który z zimną krwią zabija 77 ludzi, zasługuje według tamtejszego prawa na 21 lat odsiadki z wiktem, opierunkiem, laptopem i dostępem do sieci. Inna rzecz, że społeczne emocje w Norwegii na tyle już wystygły, że nie odbywają się protesty z żądaniem zaostrzenia kar.
Nasz wymiar sprawiedliwości, idąc z duchem czasu, też się zhumanizował. Postanowił nie wsadzać przestępców za kraty, lecz hurtowo dawać im szansę poprawy, zawieszając wyroki. Resocjalizacyjny efekt? Sądząc po sprawie Marcina P. – żaden. Wściekłość społeczeństwa? 10 w skali Beauforta.
Jak każdy porządny człowiek też byłam kiedyś socjalistką i uważałam, że taka zimna racjonalizacja systemu karania to rzecz piękna i godna człowieczeństwa. Z wiekiem – jak wszystko – uległam zepsuciu i dziś myślę, że normalnym ludziom należy się jednak odrobina poczucia sprawiedliwości; ta świadomość, że uczciwość popłaca, a złoczyńców zawsze na końcu dotyka kara.
I nie mam na myśli kary wiecznego potępienia – w normalnym państwie Sąd Ostateczny nie powinien być sądem pierwszej instancji.