Nie ma tygodnia, w którym na temat deregulacji zawodów nie pojawiłby się jakiś materiał medialny – a to artykuł, a to dyskusja, a to felieton. Większość z nich ma wydźwięk pozytywny.
Minister Gowin jest chwalony za próbę uwolnienia naszego rynku pracy od bzdurnych zakazów i nakazów, które w większości zostały nam w spadku po poprzednim systemie.
Przykład? Proszę bardzo: pracownicy sekretariatów sądowych nie będą już musieli kończyć studiów wyższych. I bardzo dobrze.
Niepocieszone będą z pewnością wyższe szkoły (zwłaszcza te prywatne), bo zapewne zmaleje zainteresowanie oferowanymi przez nie studiami na kierunkach resocjalizacja czy pedagogika specjalna.
No, ale cóż – wiekopomne zmiany nie mogą obejść się bez ofiar.
I wszystko ładnie, i wszystko pięknie. Szkoda tylko, że przyglądając się działaniom resortu, nie można oprzeć się wrażeniu, że znów działa w myśl zasady „niech twoja lewica nie wie, co czyni prawica”.
Bo oto ten sam minister, który jest twórcą ustawy deregulacyjnej, pracuje jednocześnie (już bez medialnego szumu) nad projektem zmieniającym zakres czynności asystentów sędziów.
Jeżeli wejdzie on w życie, pomocnicy sędziów będą mogli być wykorzystywani do pracy w sekretariatach sądowych.
Tak więc już niedługo magister prawa, z ukończoną aplikacją i zdanym egzaminem sędziowskim, prokuratorskim, adwokackim lub radcowskim będzie ramię w ramię z abiturientem szkoły średniej adresował koperty lub tłumaczył zagubionemu petentowi, pod którą salę ma się udać.
I jak tu wierzyć w tezę o racjonalnym prawodawcy?