Jawność postępowania przed sądem to fundament – może mało widoczny, ale istotny – demokracji. A jawność oznacza, że każdy obywatel może przyjść na salę rozpraw i obserwować, jak dzieje się sprawiedliwość. Czy sędzia jest kulturalny, lekceważący, rozważny, czy uprzedzony do którejś ze stron. Czy podejmuje wysiłek dla wyjaśnienia sprawy, czy też przede wszystkim chce ją mieć za sobą.
Mało jednak jest zapaleńców, którzy prawo do przyglądania się rozprawom wykorzystują. Wedle raportu Fundacji Court Watch jeśli już się tacy obserwatorzy na sali znajdą, słyszą czasami zaskakujące pytania. „Sąd prosił o podanie powodu mojej obecności”, „Sąd zainteresował się, dla kogo prowadzone są te obserwacje”, „Po wejściu na salę sędzia zapytała mnie, kim jestem. Odpowiedziałam, że przyszłam na rozprawę jako publiczność. Sędzia wydawała się tym zaskoczona i powiedziała: „No dobrze, ale publiczność, czyli kto?” – relacjonują obserwatorzy fundacji. W Chełmnie „sędzia zapytał, dlaczego spośród 10 sędziów w tym sądzie znowu obserwuję jego rozprawę. Zasugerował, że inni sędziowie również ucieszyliby się z mojej obecności”.
Jak najdalej mi do tezy, że sędziowie nie lubią, gdy patrzy im się na ręce. Z raportu wynika, że takich jest raczej mniejszość. Jednak z pewnością nie są przyzwyczajeni, że na zwykłą, powszednią, cywilną czy karną sprawę przyjdzie ktoś, kto nie jest jej uczestnikiem. A przecież gdyby działo się to częściej, może mniej byłoby sytuacji, o jakich pisaliśmy wczoraj: że sąd, nie rozmawiając ze stroną ani się jej szczególnie nie przyglądając, jedynie na podstawie wniosku i oświadczenia o stanie majątkowym przydzieli jej adwokata z urzędu. Z urzędu, czyli opłacanego przez nas wszystkich. Może takie decyzje podejmowane byłyby po dłuższym namyśle. Może sędziowie chętniej korzystaliby z możliwości sprawdzenia stanu majątkowego strony, jakie daje im prawo. Ot choćby zerknęli, jakim samochodem pozwany odjeżdża sprzed budynku sądu?