Obrona przepisów o dostępie do informacji publicznej nie może się udać, jest zbyt karkołomna.
Tego po prostu nie da się obronić. Im bardziej prawnicy i komentatorzy krytykują nowe przepisy o dostępie do informacji publicznej, tym bardziej politycy brną. Prezydent stwierdził, że przepisy są w porządku, tylko tryb ich wprowadzenia nie taki. Premier mówi z kolei, że gdyby nie „poprawka Rockiego”, rozwiązanie spraw takich jak spór Skarbu Państwa z Eureko byłoby niemożliwe, a kraj byłby wydany na łup kombinatorów i spekulantów. Słowem, bronią przepisów niejasnych, dających dowolność interpretacji, złych. Jakich zresztą wiele w tym kraju.
Nie można jednak dać się ponieść histerii w żadną ze stron. To prawda, że deklaracje polityków, każdej opcji, o konsultacji z prawnikami czy przeprowadzaniu analiz w jakiejkolwiek sprawie trzeba traktować z daleko posuniętą nieufnością. Często te dokumenty charakteryzują się tym, że albo w ogóle ich nie ma, albo są żenujące. Jeżeli natomiast jakiś problem, o dziwo, jest rzeczywiście rozwiązywany dzięki żmudnej pracy analitycznej, to urzędnicy z reguły nie pragną niczego innego, jak się tym pochwalić. I zrobią wszystko, żeby dokument jakoś dotarł do opinii publicznej. Takie mamy państwo, a kwestia dostępu do analiz, na podstawie których są podejmowane decyzje, to kwestia jakości rządzenia.
Tylko że część racji w tym sporze leży po stronie polityków i aparatu urzędniczego. Czy nam się to podoba, czy nie, państwo w dalszym ciągu jest właścicielem gigantycznego majątku, w tym setek firm. Jest uczestnikiem rynkowej gry. I muszą funkcjonować takie mechanizmy, które chociażby przy procesach prywatyzacyjnych zapewniłyby poufność informacji, analiz i wskazówek. Właściciel – w tym przypadku państwo – nie może skazywać się na jakąkolwiek asymetrię informacji. Sprawę załatwiono jednak w typowy sposób: wylewając dziecko z kąpielą i wprowadzając przepisy, które za ściśle tajne pozwalają uznać drobne dane finansowe na poziomie gminy.
Nie warto bronić tych rozwiązań. Lepiej zaproponować bardziej precyzyjny system. Jednak oznaczałoby to przyznanie się do błędu, wręcz porażki. A tego przed wyborami nikt nie zrobi.