Kiedy politycy lewicy chcą nam, podatnikom, ulżyć, to już się boję. Tym razem pochylili się z troską nad niedolą wszystkich, którzy płaczą i płacą horrendalnie ostatnio rosnące opłaty za użytkowanie wieczyste. Jak zamierzają to zrobić? Proponują wprowadzenie sztywnego pułapu wysokości podwyżek w danym roku, czyli de facto rozłożenia ich w czasie.
Projekt SLD zakłada ustalenie tego progu na maksimum 20 proc. rocznie. Ale posłowie lewicy są elastyczni – deklarują gotowość do ustępstw nad wysokością pułapu. To może być 30, a nawet 40 procent. Każda z tych propozycji będzie, ich zdaniem, lepsza niż stan obecny, kiedy mieszkańcy są zaskakiwani radykalnymi podwyżkami z dnia na dzień.
Mam lepszy pomysł. Skończmy wreszcie z formą użytkowania wieczystego specyficzną dla polskiego prawa, czyli czymś będącym własnością, ale nie do końca. Warto przypomnieć, że zostało ono wprowadzone 14 lipca 1961 r. ustawą o gospodarce terenami w miastach i osiedlach. W jakim celu? Bo w Polsce Ludowej grunty w miastach miały być własnością państwa (chwalić Boga, że tylko w miastach, gdzie indziej bywało jeszcze gorzej). Minęło 50 lat, zmienił się ustrój, i co? Nic. Choć po roku 1989 rozpoczęła się dyskusja nad zasadnością utrzymania tej konstrukcji prawnej, do tej pory nie wprowadzono żadnych zmian i nic nie wskazuje na to, abyśmy się ich szybko doczekali.
Powód jest banalnie prosty. Dochody z opłat za użytkowanie wieczyste to pokaźna pozycja w przychodach wielu samorządów. Na przykład w projekcie budżetu Warszawy na rok 2011 zaplanowano z ich tytułu niebagatelną kwotę 347 mln zł. Dla porównania stolica szacuje swoje tegoroczne wydatki na utrzymanie gimnazjów na 290 mln zł. Podobnie jest w innych miastach.
Powracając do SLD. Skoro już zajął się on losem osób nękanych opłatami za użytkowanie wieczyste, niech pójdzie krok dalej i zaproponuje zlikwidowanie tej niby-własności. Może przestanę się bać lewicy.