W kodeksie karnym o kradzieży powiedziano już prawie wszystko. Mamy precyzyjnie opisaną kradzież z włamaniem i kradzież zuchwałą, kradzież mienia wielkich i mniejszych rozmiarów, a nawet kradzież, której szkodliwość jest znikoma. Próżno szukalibyśmy jednak w kodeksie karnym kradzieży, którą można nazwać kompensacyjną. Ten rodzaj kradzieży występuje tylko w życiu.
Siła, z jaką upowszechnia się ona ostatnio w zakładach pracy i urzędach, zaskoczyła nie tylko pracodawców, ale także policję, prokuraturę, a nawet, jak dowodzi sprawa, która ostatnio wpadła mi w ręce, nasze sądy.
Pięciu śmiałków pewnej firmy budowlanej z województwa wielkopolskiego, nie mogąc doczekać się wypłaty pensji, zabrało właścicielowi zakładu dwie spawarki, dwie wiertarki udarowe, kilka szlifierek kątowych, na ogólną kwotę 16,5 tys. zł. Komenda powiatowa policji sprawę umorzyła z braku dowodów popełnienia przestępstwa. Prokurator rejonowy zatwierdził umorzenie. Przy czym trudno nawet spekulować, co tak naprawdę myślał o sprawie, gdyż na poparcie swej decyzji nie zająknął się choćby słowem uzasadnienia. Bardziej wylewny był sąd, który rozpoznawał zażalenie na umorzenie postępowania. Zdaniem sądu nie ulegało wątpliwości, że podejrzana piątka, która po zabraniu narzędzi nie przyszła więcej do pracy, samowolnie postanowiła zabezpieczyć swoje roszczenia płacowe, zamiast udać się do sądu pracy. Dla sądu nie było to jednak jednoznaczne z popełnieniem kradzieży. Do zaboru narzędzi wprawdzie doszło, ale sprawcy nie mieli zamiaru przywłaszczenia sobie tych rzeczy – tak zdarzenie podsumował sąd. W ten oto sposób kradzież kompensacyjna zatryumfowała nad sprawiedliwością.
Dzisiaj wyrównawcze podkradanie przeżywa swoją drugą młodość. Przed laty robiło prawdziwą furorę w PGR-ach i państwowych zakładach pracy. I kiedy wszystkim wydawało się już, że z dziedzictwem popegeerowskim rozstaliśmy się na zawsze, moda na wyrównywanie strat na własną rękę wróciła.
Właścicielowi firmy, który po stracie narzędzi wartych kilkanaście tysięcy złotych stanął na skraju bankructwa, pozostały na otarcie łez słowa sędziego: sąd nie pochwala praktyki samowolnego zabierania cudzych przedmiotów celem zabezpieczenia roszczeń. „Nie pochwala” – wielka mi rzecz. Jeszcze tylko brakuje, żeby sądy zaczęły pochwalać takie kradzieże. W takich kategoriach można oceniać postępki Janka Muzykanta, pożądającego skrzypiec dziedzica, ale nie czyny facetów, którzy wynoszą z zamkniętej betoniarni narzędzia. Na drugi raz, przy takim sądowym miłosierdziu, pielęgniarki też się zastanowią, zanim skierują do sądu pozwy o 80 zł za nadgodziny. One też mogły przecież szybciej odzyskać pieniądze, wynosząc ze szpitala chociażby kilka paczek pampersów.
Dziś ponad 90 proc. przedsiębiorców skarży się, że jest regularnie okradanych przez swoich pracowników. Jeżeli prokuratorzy będą nagminnie umarzać te kradzieże z powodu znikomej szkodliwości, jeżeli sądy zamienią sale rozpraw na seminarium z etyki, gdzie zamiast jasnych słów „skazuję” lub „uniewinniam”, używa się nic niemówiącego zwrotu „nie pochwalam”, to z kradzieżą kompensacyjną nie poradzimy sobie nigdy.
Tym bardziej że jest i druga strona medalu: tendencja do niewypłacania pracownikom wynagrodzeń rośnie i zbliża się do 90 tysięcy przypadków rocznie. W Niemczech pracownik dostał surową naganę tylko za to, że ładował w pracy prywatną komórkę. Taki dystans mają do nadrobienia nasze sądy i prokuratury.
Czekamy na jasny sygnał, że wymiar sprawiedliwości chce rzeczywiście ten dystans zmniejszać. Że nie jest już znudzony wymierzaniem sprawiedliwości.