Gdy słyszę wyjaśnienia sędziów w sprawie afery reprywatyzacyjnej, staje mi przed oczami Nikita Chruszczow. Po stłumieniu węgierskiego powstania z 1956 r. Chruszczow rzekł: „Nie doszłoby do tych wszystkich strasznych rzeczy, gdyby na czas rozstrzelano kilku pisarzy”. Z reprywatyzacyjną zawieruchą jest podobnie. Winne są media szukające sensacji, winni są urzędnicy, którzy nie chronili wystarczająco publicznego majątku, winni wreszcie są politycy, którzy nie uchwalili ustawy reprywatyzacyjnej. A sędziowie? Zdaniem ich samych – zupełnie bez winy. A jeśli fakty świadczą o czymś zgoła odmiennym? Tym gorzej dla faktów.
Nasz zeszłotygodniowy tekst w Magazynie DGP pt. „Są sędziowie, jest afera (reprywatyzacyjna)” odbił się szerokim echem w sądach. Z docierających do nas sygnałów i pojedynczych publicznych polemik wynika jednak, że środowisko potraktowało materiał jako niesprawiedliwy atak wymierzony w trzecią władzę, wpisujący się w narrację zohydzania sędziów społeczeństwu. Jak na moje oko: działa mechanizm wyparcia w pełnej krasie.
Żeby nie być gołosłownym, zmierzmy się z kilkoma argumentami użytymi przeciwko naszemu tekstowi.
Idący najdalej w swoich opiniach sędziowie zarzucają nam pisanie nieprawdy. Przykład idącego najdalej: sędzia sądu apelacyjnego Marcin Łochowski. Wskazał on – pod nazwiskiem, chwała za to – że historia o kuratorach ustanawianych dla 120–130-latków to miejska legenda. Innymi słowy, nie było takich przypadków, media – konkretnie DGP, „Gazeta Wyborcza” oraz „Przegląd” – to sobie wymyśliły. Trudno polemizować z takim argumentem. Tak samo jak kłopotliwe jest przekonanie kogoś, kto nie wierzy w istnienie prądu, bo go nigdy nie widział. Czas wreszcie, szanowni sędziowie, przyjąć do wiadomości: niektórzy wasi koledzy po fachu ustanawiali kuratorów w kuriozalnych sytuacjach. Przyznają to już niemal wszyscy: w tym także sędziowie zajmujący się sprawami reprywatyzacyjnymi oraz adwokaci i radcowie prawni się w tej tematyce specjalizujący. Ba, istnienie problemu, o którym od dawna pisaliśmy, potwierdził także ustawodawca. W ramach małej ustawy reprywatyzacyjnej do art. 184 kodeksu rodzinnego i opiekuńczego dopisano par. 3 o treści: „nie ustanawia się kuratora dla ochrony praw osoby, jeżeli istnieją przesłanki uznania jej za zmarłą”. Tę na pozór oczywistą rzecz wpisano do ustawy właśnie dlatego, że dla niektórych sędziów nie była wcale tak oczywista. To jak, Panie Sędzio, miejska legenda? Jeśli tak, to wszyscy w nią uwierzyli, z ustawodawcą włącznie.
Zarzut kolejny sędziego Łochowskiego dotyczy tego, że zasugerowaliśmy, iż sędziowie mogli rozliczać nakłady. Dla przypomnienia zacytujmy fragment tekstu: „Drugie zaniechanie sędziów związane jest z tym, że skrupulatnie liczyli oni, ile należy się obywatelowi od państwa, zupełnie zaś pomijali wątek, ile się należy państwu od obywatela. Zwraca na to uwagę prof. Ewa Łętowska. Podkreśla, że praktycznie niewykorzystywanym instrumentem są rozliczenia nakładów na zwracaną nieruchomość, co jest możliwe wprost z przepisów kodeksu cywilnego. Mówiąc prosto: jeśli zabrano kiedyś komuś ruderę, a przez dziesięciolecia państwo zrobiło z niej pałacyk, nie ma powodu, by oddawać teraz tenże pałacyk. Częścią kosztów napraw i przebudowy jak najbardziej można obciążyć ubiegającego się o zwrot nieruchomości lub odszkodowanie”.
Sędzia Łochowski uważa, że winę za brak rozliczeń ponoszą nie sądy, ale władze samorządowe (głównie warszawskie), które nie były wystarczająco aktywne w przekonywaniu sędziów, że taka możliwość istnieje. Problem w tym, że analiza kilkunastu spraw pokazuje wyraźnie: zdaniem orzekających nie było możliwości rozliczenia nakładów. Wychodzili z założenia, że jeśli państwo zainwestowało miliony w nieruchomość, która została kiedyś niezgodnie z prawem odebrana, to ponosiło ryzyko swoich działań. Czy to stanowisko ma sens? Tak, ma. Ale skąd to oburzenie, gdy ktoś je krytykuje i uważa, że jednym z największych grzechów polskiej reprywatyzacji było oddawanie zbyt często i zbyt wiele, podczas gdy można było ten proceder ograniczyć? Hm, czyżby nieprzyzwyczajenie do krytyki własnych poczynań? A może oburzenie, że ktoś nie uznaje prymatu mitu świętego prawa własności? Zacytujmy zresztą krótko jeden z komentarzy umieszczony na naszym facebookowym profilu: „nie nazywajmy przywracania sprawiedliwości (odzyskiwanie skradzionych przez państwo majątków) skandalem, bo to jest nieprzyzwoite. Niech państwo ma świadomość, że jak ukradnie, to potem będzie musiało płacić słono za swój czyn. Inaczej dlaczego nie miałoby znów okraść obywateli?”. Rzecz w tym, że jego autor zdaje się zapominać, iż zaspokajanie roszczeń reprywatyzacyjnych nie odbywa się poprzez wyciąganie monet z sakiewki bez dna. A właściciel tej sakiewki, której dno jest dobrze widoczne, jest doskonale znany. Jesteśmy nim my wszyscy. Jeśli więc jedna osoba dostawała kilkadziesiąt milionów złotych z tytułu odszkodowań za roszczenia, które nabyła za grosze, nie miało to nic wspólnego z naprawianiem krzywd. Było to raczej kreowanie nowych krzywd, bo za te pieniądze mogły powstać nowy szpital bądź kilka przedszkoli. Bardzo rozsądne jest zresztą orzecznictwo Europejskiego Trybunału Praw Człowieka, który trudno posądzać o brak poszanowania dla prawa własności. W Strasburgu utarł się pogląd, że państwo, rozliczając się ze starych krzywd wyrządzonych obywatelom, nie może jednocześnie wygenerować nowych krzywd społeczeństwu. Warto o tym pamiętać, choćby w kontekście przypadków, gdy lekką ręką wypłacano miliony. Podziwiam ekwilibrystykę w bronieniu twierdzeń, że „sądy inaczej nie mogły, bo brakowało ustawy reprywatyzacyjnej”. Jakoś niektóre i mogły nakłady rozliczyć, i utrzeć nosa handlarzom roszczeń (by wspomnieć tylko głośny przypadek z Sądu Najwyższego, gdy nabywca roszczeń został spytany o to, jakie konkretnie jego spotkały krzywdy w wyniku działań władzy ludowej).
Inny zarzut w naszym kierunku można streścić najkrócej tak: „dlaczego nas krytykujecie, skoro to wina ustawodawcy i władz lokalnych? Ich krytykujcie”. Ależ krytykujemy. Bez trudu na łamach DGP można znaleźć teksty, w których wytykamy błędy popełnione przy reprywatyzacji przez polityków oraz urzędników. Tylko czy to oznacza, że o sędziach już pisać nie wolno? Argument, że „inni są bardziej winni”, przypomina mi przepychanki politycznych klakierów: „może PiS robi źle, ale PO robiła jeszcze gorzej” czy „może PO nie była idealna, ale popatrz, co teraz robi PiS”.
Z poszczególnymi składowymi mechanizmu wyparcia można by polemizować długo. Ale nie w tym rzecz. Kłopot jest bowiem generalny. Chodzi o to, że sędziowie są nieprzyzwyczajeni do krytyki i debata o błędach popełnionych przy reprywatyzacji skupia ten problem niczym w soczewce. Jakakolwiek dyskusja o wpadkach w orzekaniu odbierana jest jako atak na całe środowisko.
– DGP nie powinien nas atakować. A ty powinieneś wiedzieć, że takimi tekstami jak ten o reprywatyzacji wspierasz Kaczyńskiego i Ziobrę – powiedział mi kilka dni temu jeden ze znajomych sędziów. Rzecz w tym, że wyciąga niepoprawny wniosek. Zgadzam się z tezą, że minister Zbigniew Ziobro wraz ze swoimi zastępcami robi wiele, by zohydzić wizerunek sędziego społeczeństwu. Tyle że to szalenie proste zadanie, bo jeszcze więcej dla zohydzenia wizerunku sędziów robią oni sami. Kto bowiem widział orzekającego, który przyznaje się do jakiegoś błędu? Kto widział takiego, który mówi, że się na czymś nie zna? A może chociaż Państwo widzieli takiego, który wyszedł przed rozpoczęciem sprawy sądowej do stron na korytarz i powiedział, że nie ma powodu do stresu?
Oczywiście, że takich obrazów Polacy nie kojarzą. Bo w Polsce sędzia nie tylko wydaje wyroki w imieniu Rzeczypospolitej Polskiej, lecz także zachowuje się, jakby reprezentował państwowy majestat nawet w toalecie. Sędziowie chcą być nieomylni, usztywnieni, ponad społeczeństwem.
A tak wcale nie musi być. Wystarczy pojechać na Zachód, by zobaczyć, jak można się zachowywać, nie tracąc nic ze swojej godności. Pogawędka o pogodzie ze stronami postępowania jest w wielu sądach standardem. Orzekający wiedzą bowiem, że mają do wykonania pewne zadania, ale ich wyższość nad stronami zaczyna się dopiero na sali sądowej i tamże kończy. A nawet tam nic nie stoi na przeszkodzie, by rozładowywać napięcie, a nie dodatkowo podgrzewać atmosferę.
U nas sędzia zaś chowa się za swoim autorytetem jak za tarczą. Szkoda, że nie dostrzega, iż jest ona co najwyżej z dykty. A zaprzeczanie, że sądom zabrakło wyobraźni przy sprawach reprywatyzacyjnych, spowoduje, że już niebawem nawet tej dykty zabraknie. Sędziowie zostaną z pustymi rękoma. Ot, zupełnie jak wyrzuceni na bruk lokatorzy po uchwale Naczelnego Sądu Administracyjnego w sprawie reprywatyzacji, w której stwierdzono, że o mieszkania lokatorskie prywatny właściciel zadba w takim samym stopniu jak państwo.
Minister Zbigniew Ziobro robi wiele, by zohydzić wizerunek sędziego społeczeństwu. Tyle że to szalenie proste zadanie, bo jeszcze więcej dla zohydzenia wizerunku sędziów robią oni sami. Kto bowiem widział orzekającego, który przyznaje się do błędu? Kto widział takiego, który mówi, że się na czymś nie zna?

Kup w kiosku lub w wersji cyfrowej