Mec. Grzegorz Majewski: Pojawia się narracja – skoro bronił mafii, to teraz na pewno wyłudził działkę od miasta. A to jest dla mnie bardzo krzywdzące. I świadczy o ataku na fundamenty prawa do obrony.
Twierdzi pan, że czuje się pokrzywdzony w sprawie Chmielnej 70. Przez kogo?
W pierwszej kolejności trzeba wskazać, że w Polsce mamy wielki problem z reprywatyzacją. Nikt się tą kwestią nie zajął na poważnie od przeszło 27 lat. I to mimo że w Warszawie, której dotyczy ona najbardziej, rządziły już wszystkie możliwe ekipy.
Ale to wszystko wiemy. Zakładamy jednak, że gdy mówi pan, że jest pokrzywdzony, to nie ma pan na myśli wszystkich zaniedbań występujących od dziesięcioleci.
Zgadza się, czuję się pokrzywdzony tu i teraz. Dzisiaj nastąpiła gigantyczna medialna nagonka na mnie – zarówno jako na osobę prywatną, jak i dziekana Okręgowej Rady Adwokackiej w Warszawie. Na co dzień mieszana jest moja funkcja samorządowa z moją działalnością prywatną, która jest zgodna z prawem. Otwieram gazety i w niektórych czytam: „obrońca Kiszczaka”, „bronił mafii”. I to ma być zarzut. Pojawia się narracja: skoro bronił mafii, to teraz na pewno wyłudził działkę od miasta. A to jest dla mnie bardzo krzywdzące. I świadczy o ataku na fundamenty prawa do obrony. A nie dlatego, że się obrony różnych ludzi podejmuję. Od tego jestem. I gdyby zaszła taka konieczność, broniłbym każdego ministra dzisiejszej władzy, jak i każdego z redaktorów tabloidu.
Narracja, o której pan mówi, wynika z wątpliwości, które w opinii publicznej budzi przejęcie działki przy Chmielnej 70.
Nawet jeśli tak jest, to niech państwo mi powiedzą, czym zawiniła moja żona? Nie mówiłem tego nigdy publicznie, ale jest ona urzędniczką niskiego szczebla w Urzędzie Miasta Stołecznego Warszawy. I wraca w poniedziałek roztrzęsiona, bo jej powiedzieli, że zostanie zwolniona dyscyplinarnie.
I została zwolniona? Z doniesień wynika, że była również pracownicą Biura Gospodarki Nieruchomościami. Tymczasem we wtorek powiedział nam pan, że nie miała nic wspólnego z reprywatyzacją.
Tak, była pracownicą jednego z wydziałów BGN, nierozpatrującego spraw reprywatyzacyjnych. We wtorek wieczorem dowiedziałem się, że otrzymała wypowiedzenie. Nie było ono dyscyplinarne. Od przełożonych usłyszała, że w 2014 r., gdy zatrudniana była na umowę o pracę, złożyła rzekomo nieprawdziwe oświadczenie. Pytanie w formularzu brzmiało, o ile pamiętam: „Czy pani małżonek posiada lub nie posiada roszczenia reprywatyzacyjne związane z dekretem Bieruta?”. W tamtym czasie nie posiadałem już żadnych roszczeń, bo dwa lata wcześniej stałem się przecież współużytkownikiem wieczystym działki Chmielna 70 – nieruchomości, co do której nie toczyło się w 2014 r. żadne postępowanie. Nie byłem i nie jestem zaangażowany w inne procesy reprywatyzacyjne. O tym zgodnie z prawdą poinformowała moja żona, pisząc w 2014 r.: „Według mojej wiedzy nie posiada”. Ale jeśli jedynym powodem zwolnienia szeregowego pracownika jest transakcja przeprowadzona przez małżonka – adwokata, z którym ma rozdzielność majątkową, to mamy do czynienia z klasycznym polowaniem na czarownice. Mam więc chyba prawo czuć się pokrzywdzony, tym bardziej jeśli sprawa zaczyna dotyczyć moich bliskich.
Czy w nagonce uczestniczy także Naczelna Rada Adwokacka? Bądź co bądź wszczęła postępowanie wyjaśniające.
Nie, NRA nie prowadzi żadnej nagonki. A postępowanie jest nie wobec mnie, ale w sprawie.
Może, skoro już od kwietnia sprawa budzi tak żywe zainteresowanie mediów, należało samemu przeciąć spekulacje? Poprosić o wyjaśnienie sprawy, odnieść się do zarzutów, a nie czekać na reakcję prezesa NRA.
Nie miałem i nie mam sobie nic do zarzucenia. Nie ma też powodów, by reagować po każdym doniesieniu prasowym. Działałem, działam i będę działać w zaufaniu do prawa i organów państwowych. Jeśli ktoś twierdzi, że złamałem prawo, niech to udowodni. Cała sprawa eskalowała jednak do ogromnych rozmiarów, dla mediów to główny temat. Stąd też decyzję NRA przyjmuję ze zrozumieniem. I dlatego też dotąd nie chciałem się wypowiadać publicznie, a teraz siedzimy i rozmawiamy. Bo czas przeciąć falę spekulacji na temat zarówno transakcji, jak i mojego działania.
Pomówmy o samej transakcji. Jak to się stało, że ceniony adwokat, prezes sądu dyscyplinarnego i wykładowca etyki adwokackiej nabywa roszczenia do działki w centrum Warszawy?
W maju 2012 r. przyszedł do mnie kolega, jeszcze z czasów studiów oraz aplikacji, adwokat Robert Nowaczyk. Zwierzył mi się, że ma problem, bo ma klientów, którzy chcą sprzedać roszczenia. I że była podpisana umowa przedwstępna z inwestorem, ale ten się rozmyślił. W naszej rozmowie wyszło, że może to być dobra inwestycja. Spytał, czy nie jestem zainteresowany.
Roszczenia reprywatyzacyjne zawsze są objęte sporym ryzykiem. Powinien pan zacząć sprawdzać dokumenty.
Tak też zrobiłem. Praca ta trwała od maja do września 2012 r., czyli pięć miesięcy. 27 września podpisałem ostateczną umowę nabycia części praw do spadku. Kolejne osoby podpisały analogiczną umowę 5 października. A 16 października i 15 listopada dowiaduję się o decyzjach zwrotowych, których wydanie trwało 2 lata i 6 miesięcy.
Ale pan przecież nie wie, kiedy decyzja zostanie wydana. A wcześniej musi pan zawrzeć ostateczną umowę ze spadkobiercami. Dlaczego dał pan sobie czas akurat do września na weryfikację wszystkich dokumentów? Jak to się stało, że 27 września, czyli na 19 dni przed wydaniem decyzji zwrotowej, zostaje zawarta finalna umowa sprzedaży spadku?
Niektóre media piszą o rzekomych 11 dniach pomiędzy umową a decyzją zwrotową. To przekłamanie oparte na nieznajomości faktów i złożonej procedury. 5 października to data, w której moi partnerzy zawierają finalną umowę nabycia drugiej części spadku. Faktycznie, pomiędzy moją finalną umową nabycia spadku zawartą 27 września a drugą decyzją miasta minęło półtora miesiąca. Gdyby udało mi się zweryfikować dokumenty szybciej, zapewne poprosiłbym o zawarcie aktu notarialnego wcześniej.
I nie dostrzegał pan wówczas żadnych niebezpieczeństw ani wątpliwości związanych z transakcją?
To nie tak. Miałem oczywiście cały szereg wątpliwości. Nabycie działki w celu późniejszej budowy na tym gruncie wieżowca to bardzo niepewna inwestycja. Zależy bowiem od wielu następujących po sobie czynników, a gdy zabraknie jednego elementu, wydane do tej pory pieniądze można stracić. Przekaz, z którego wynika, że 5 października nabywam roszczenia, a 16 października mam działkę wartą – jak podają media – od 120 do 160 mln zł, jest kłamliwy. Prawda jest taka, że 27 września mam kawałek trawnika, z którym nic nie mogę zrobić. Łącznie roszczenie dotyczyło przecież niewiele ponad 1400 mkw. A żeby budować, trzeba mieć 2500 mkw. Musieliśmy więc dokupić działki sąsiadujące. Nie wiedzieliśmy, ile miasto sobie za nie zażyczy. Mogło się też zdarzyć tak, że do nich ktoś zgłosi roszczenia o zwrot. Zostalibyśmy z bezwartościowym gruntem.
Mimo wszystko zdecydował się pan na inwestycję.
Bo zdawałem sobie sprawę z ryzyka, ale dostrzegałem też wariant, w którym miasto sprzedaje działki po ich rzeczywistej wartości, wynikającej z wyceny rzeczoznawcy, co też się stało. I że dalszy bieg spraw doprowadzi do rozpoczęcia budowy na terenie, którego jesteśmy użytkownikami wieczystymi.
Tak się jednak nie stało, co teraz widzimy. Może pan nie dochował staranności przy analizie dokumentów w 2012 r.?
Ależ dochowałem. Mam pismo Ministerstwa Finansów z 2008 r. wysłane do mecenasa Muszyńskiego, który również był zainteresowany nabyciem roszczeń do gruntu. Znajduje się ono w teczce sprawy w urzędzie miasta. MF wskazuje, że z posiadanej dokumentacji nie wynika, by byli właściciele Chmielnej 70 ubiegali się o odszkodowanie za wywłaszczenie i by takie odszkodowanie zostało im przyznane z tytułu umów indemnizacyjnych, czyli odszkodowawczych. Dowiaduję się również o istnieniu innego pisma z roku 2010. W nim z kolei resort informuje, że nie dysponuje dokumentacją związaną z wypłatą odszkodowania na podstawie porozumienia odszkodowawczego za nieruchomość położoną w Warszawie przy ul. Chmielnej 70. Jest to pismo, które daje już prawnikowi do myślenia. Wiem, że trzeba szerzej zbadać kwestię obywatelstwa Jana Martina, który zresztą teraz w mediach – nie wiedzieć czemu – nazywany jest Martinem Holgerem. To też robię.
I co wynika z pańskiej analizy?
Że w ogóle nie ma żadnego dowodu na to, by Jan Martin był Duńczykiem, a więc by mógł być objęty układem odszkodowawczym. Urodził się w 1890 r. w Warszawie. W 1916 r. w Warszawie wziął ślub. Mieszkał przez cały czas w Polsce. Z żadnego dokumentu nie wynika, by był Duńczykiem. A podwójnego obywatelstwa mieć nie mógł, jak to twierdzą niektórzy. Od 1920 r. obowiązuje przecież ustawa o obywatelstwie Państwa Polskiego, która nie zezwala na bycie obywatelem dwóch państw. Dla mnie Jan Martin był Polakiem, który wyemigrował w ostatnich latach swojego życia do Danii.
Sprawdzał pan dokumenty w IPN?
Nie byłem w IPN, ale niektóre dokumenty mogłem widzieć.
W nich jest napisane wprost, że Martin był obywatelem duńskim.
Ale są one z czasów wojennych i tużpowojennych. Nie trzeba specjalistycznej wiedzy, by wiedzieć, że w tamtym czasie każdy – jeśli tylko posiadał pieniądze – miał takie papiery, jakie chciał mieć. Poza tym przyjmijmy nawet, że Martin był Duńczykiem. Co to zmienia? Nie ma żadnego dowodu na to, by podjął odszkodowanie w Danii. Jak wiemy, odmówił jego przyjęcia. Nie został spłacony.
A jakie to ma znaczenie, czy został spłacony?
W 2012 r. mam już też opinie prof. Macieja Kalińskiego oraz prof. Jana Barcza, sporządzone dla Urzędu Miasta Stołecznego Warszawy. Wynika z nich, że niemożność wysuwania roszczeń do gruntu jest uzależniona od wypłaty odszkodowania. A Martin ani jego spadkobiercy odszkodowania nie otrzymali. Albo przynajmniej ani w 2012 r., ani teraz nie ma na to żadnego dowodu.
Z opinii prof. Barcza wcale nie wynika, by warunkiem zwolnienia się państwa polskiego od odpowiedzialności była realna wypłata odszkodowania. Wystarczył sam fakt zawarcia umowy z Danią. Polska przekazała ogólną sumę łączną i to już zwalniało nas z odpowiedzialności za majątek przejęty w ramach dekretu Bieruta.
Inaczej w takim razie rozumiemy tę opinię. Moim zdaniem prof. Barcz – tak samo zresztą jak prof. Kaliński – wskazują, że odszkodowanie powinno zostać wypłacone jednostce, by ani ona, ani jej spadkobiercy nie mogli wysuwać roszczeń. Należy je czytać łącznie z innymi dokumentami i wyrokami, np. NSA, który mówi o charakterze „planistycznym”, a nie „nacjonalizacyjnym” dekretu Bieruta.
Ale to kwestia drugorzędna. Podstawowa jest taka, że w 2012 r. ani Ministerstwo Finansów, ani urząd miasta nie poruszają tematu, że Jan Martin został już spłacony. A od 1968 r. istnieje ustawowy obowiązek, nałożony na ministra finansów, prowadzenia rejestru oraz przejmowania na rachunek Skarbu Państwa nieruchomości, które zostały spłacone w ramach układów indemnizacyjnych. Chmielnej 70 nie ma w wykazie ani w 2012 r., ani w 2013 r., ani później. Pojawia się dopiero w czerwcu 2016 r., czyli niemal cztery lata po nabyciu przeze mnie praw do spadku po Janie Martinie i jego wspólniczce Marii Chałupowej i niemal cztery lata po wydaniu decyzji zwrotowej przez urząd miasta. Działałem w zaufaniu do organów państwowych, sprawdzałem tak oficjalny wykaz, jak i zapoznałem się z pismami, do których dotarłem. Nigdzie nie stwierdzono, że roszczenie do Chmielnej 70 zostało już zaspokojone. Dlaczego więc teraz stawia mi się jakiekolwiek zarzuty?
Wątpliwości budzi sposób, w jaki pan nabył roszczenia. Pełnomocnikiem spadkobierców był Robert Nowaczyk. Pańskim pełnomocnikiem – a także pańskich wspólników, w tym siostry pana Nowaczyka – jest ten sam Robert Nowaczyk. Pojawia się pytanie, kogo reprezentował w momencie sprzedaży spadku.
Musimy odróżnić postępowanie administracyjne od umowy na gruncie prawa cywilnego, jakim była sprzedaż praw do spadku. Mecenas Nowaczyk reprezentował w postępowaniu administracyjnym faktycznych spadkobierców, a później nas, ich następców prawnych, bo najlepiej znał sprawę.
Nie widzi w tym pan nic, co mogłoby choćby budzić wątpliwości natury etycznej? Powinien pan być szczególnie uwrażliwiony na tę kwestię, pełniąc wówczas funkcję prezesa sądu dyscyplinarnego.
Nie. Adwokat nie może reprezentować po sobie dwóch przeciwnych stron sporu. Ale w tym przypadku żadnego sporu nie było. Spadkobiercy chcieli szybko sprzedać roszczenia, a my chcieliśmy je kupić. Żadnego konfliktu między nami nie było, więc nic nie stało na przeszkodzie, by sprawę dalej prowadził mec. Nowaczyk.
Ale kwoty, za którą sprzedane zostały roszczenia, nie chce pan podać.
Dla mnie byłoby lepiej, gdybym podał. Ale byłoby to nie w porządku w stosunku do spadkobierców. Ci ludzie mają prawo do prywatności. Nie mogę im go odbierać.
Reprywatyzacja to biznes?
Nie chcę jej szufladkować. Ale chcą państwo usłyszeć, że zakupiłem roszczenia do Chmielnej 70 dla pieniędzy? Proszę bardzo. Tak, zrobiłem to dla pieniędzy. Adwokaci też mają rodziny, też chcą coś po sobie zostawić swoim dzieciom. I nie ma w tym nic złego, póki się nie łamie prawa. Ja go nie złamałem.