Nasz rząd może argumentować, że Komisja nie ma w unijnym traktacie podstaw prawnych do prowadzenia kontroli praworządności.
Chodzi o to, jak działania wynikające z art. 7 Traktatu o Unii Europejskiej rozumie Komisja Europejska. Przewiduje on, że Rada Europejska na „uzasadniony” wniosek jednej trzeciej państw członkowskich, Parlamentu Europejskiego lub Komisji Europejskiej, większością czterech piątych głosów i po uzyskaniu zgody Parlamentu Europejskiego, ma prawo stwierdzić ryzyko poważnego naruszenia przez państwo członkowskie wartości zapisanych w art. 2. W myśl tego przepisu Rada może wystosować zalecenia do państwa członkowskiego, których wypełnienie ma rozwiewać obawy i wstrzymać procedurę.
W tym kontekście Komisja pojawia się wyłącznie jako instytucja, która występuje z wnioskiem do Rady. Natomiast Bruksela przygotowała wewnętrzną procedurę, która opisuje, jakie działania prowadzą do przygotowania wniosku dla Rady. Procedura składa się z trzech kroków.
W pierwszym Komisja stwierdza, czy istnieje uzasadnione podejrzenie naruszenia art. 2 traktatu. Pismo, które wydaje, ma być właśnie zakończeniem tego etapu. Komisja wskazuje w nim, co jej zdaniem świadczy o naruszeniu tego artykułu. Ponieważ w przypadku Polski chodzi głównie o spór wokół trybunału, wskazania mogą dotyczyć braku opublikowania orzeczeń trybunału, nieprzyjęcia ślubowania od sędziów wybranych w tamtej kadencji itp. Po etapie pierwszym następuje etap drugi, w którym Komisja na podstawie tego pisma występuje z zaleceniami do państwa członkowskiego wskazującymi, co ma zrobić, by art. 2 był przestrzegany.
I właśnie zdaniem polskiego rządu w tym punkcie Komisja wykracza poza traktat, bo bezpodstawnie kopiuje rozwiązanie, które zarezerwowane jest dla Rady. – Literalne brzmienie przepisu w traktacie jest jednoznaczne, nie budzi wątpliwości, a z opinii służb prawnych Rady wynika, że Komisja nie ma takich uprawnień. Musiałoby istnieć porozumienie państw członkowskich zezwalające Komisji na taką procedurę, a nie było go. W sensie prawnym to daleko idąca wątpliwość – mówi wiceminister sprawiedliwości Michał Wójcik.
To nie pierwszy raz, gdy podnoszone są tego typu wątpliwości. Gdy Komisja opisała swoją procedurę, zrobili to już eksperci prawni Rady Europejskiej, o czym informował DGP. W swojej opinii z 27 maja 2014 r. oceniającej procedurę napisali: „Traktaty nie zapewniają żadnej podstawy prawnej, która uprawniałaby instytucje do stworzenia nowego mechanizmu nadzoru nad poszanowaniem praworządności przez państwa członkowskie, dodatkowo do zapisów w art. 7 TUE, ani też do zmiany, modyfikacji czy uzupełnienia procedury określonej w tym artykule”. Eksperci Rady posunęli się nawet dalej: „Gdyby Rada miała podjąć działanie w ten sposób, istniałoby ryzyko, że uznano by to za nadużycie przez nią uprawnień, gdyż podjęła decyzję, nie mając podstawy prawnej”. Innymi słowy, odrzucając na bok brukselskie owijanie w bawełnę, sens jest taki: Komisja nadużywa prawa i uzurpuje sobie uprawnienia Rady.
Na tę opinię może powoływać się rząd. Inna sprawa, że jest ona znana Komisji i nie wpłynęła na zmianę procedury. Bo Komisja powołała się na własnych prawników, których zdaniem wszystko jest w porządku. Argumentem może być to, że postępowanie przed Komisją jest w gruncie rzeczy dobrowolne i państwo nie musi zgadzać się z opinią Brukseli ani realizować jej zaleceń, natomiast wprowadzenie tak rozbudowanej procedury ma gwarantować Komisji, że nie popełni omyłki i da szansę państwu, które znalazło się na celowniku, na uniknięcie wniosku Rady. Faktycznie na końcu procedury prowadzonej przez Komisję nie ma żadnych sankcji, a jedynie wniosek do Rady, który rozpoczyna kolejną procedurę. Ale wątpliwości prawników Rady dają broń rządowi. – Jesteśmy w dialogu, chcemy wyjść z klinczu. Ale zawsze jakąś alternatywą jest Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej – zauważa wiceminister Wójcik.
Co oznacza, że jeśli spór się zaogni, rząd może przenieść go na inny poziom, sądownie podważając podstawy działań Komisji, a tym samym całą procedurę.
Niewykluczone, że efektem eskalacji sporu będzie osłabienie pozycji Komisji, ale także Polski, która przez spór o trybunał cały czas jest na celowniku nie tylko Komisji, ale także Parlamentu Europejskiego czy agencji ratingowych.
Ubocznym efektem może być kłopot z załatwianiem polskich interesów w Brukseli, szczególnie w tych sprawach, w których Komisja dysponuje sporą dozą uznaniowości lub gdzie słabsza pozycja polityczna prowadzi do słabszej pozycji negocjacyjnej. A chodzi m.in. o takie kwestie jak rozporządzenia klimatyczne czy dyrektywa o pracownikach delegowanych.