Obserwuję od lat zmagania z egzaminami na różne aplikacje i egzaminami adwokackimi, radcowskimi czy notarialnymi. Nie chodzi mi jednak o zmagania egzaminowanych, ale tych, którzy tworzą zasady egzaminowania i sami egzaminują. No i jaki z tych obserwacji płynie wniosek? Mamy do czynienia ze zjawiskiem sinusoidalnym. Raz na górze, raz pod górą - ocenia prof. Andrzej Kidyba
Jeżeli w jednym roku zdawalność jest zbyt duża, to można być pewnym, że wkrótce zostanie przykręcona śruba i w kolejnych latach trup będzie słał się gęsto. I odwrotnie, jeżeli w danym roku dużo osób oblewa, pewnie w kolejnych dominować będą łzy szczęścia. To nie są jedynie intuicyjne wnioski, ale pewność, że niepotrzebna cykliczność ma jednak miejsce. Trudno mi to zrozumieć, ale młodym absolwentom studiów czy aplikantom jeszcze trudniej.
W swojej praktyce uniwersyteckiej zawsze dbałem o to, aby nie było "falowania" ocen w zależności od osobistego nastroju, zmieniających się uwarunkowań (np. obniżania poziomu studiujących), oczekiwań studentów itp. O paradoksie, studenci tego właśnie nie lubią. Akceptują wymagania, ale już nie godzą się z falowaniem czy naruszaniem zasady równego traktowania studentów. Bo przecież nie trzeba tej zasady opisywać lub regulować, tak jak to się stało w art. 20 k.s.h., zgodnie z którym wspólników należy traktować tak samo w tych samych okolicznościach. Dlatego polecam zbadanie tego problemu w szczególności Ministerstwu Sprawiedliwości, z departamentem zawodów prawniczych i dostępu do pomocy prawnej na czele. Na przykład w 2010 r. na aplikację radcowską w Polsce zdawało 5396 osób, a zdało 1349, czyli 25 proc. W 2012 r. z kolei zdawało 5900 osób i zdało 2900 osób (50 proc.). No i w końcu w 2015 r. przystąpiło do egzaminu 4636 osób, zdało 1590, co jest równe 34 proc.
W tym roku egzaminy na aplikację adwokacką i radcowską wypadły więc bardzo słabo (choć nie tak słabo jak w 2010 r.). To znaczy, że, jak w starym dowcipie, skoro zwalniają, to będą zatrudniać. W przyszłym roku może będzie łatwiej. W tym roku egzaminy zawodowe do łatwych nie należały.
Na potwierdzenie tego, że mamy odbijanie od ściany do ściany, niech jednak posłuży przykład właśnie egzaminów zawodowych. Tym razem sięgnę do egzaminu notarialnego jako egzemplifikacji problemu. Na egzaminie notarialnym, który odbył się 9 września 2015 r., zdający mieli za zadanie opracować projekt aktu notarialnego statutu spółki komandytowo-akcyjnej z uwzględnieniem parametrów zawartych w kazusie. Najkrócej ujmując, osoba fizyczna (ZM) i spółka z o.o. jako komplementariusz oraz dwie osoby fizyczne (JN i TP) jako akcjonariusze zamierzali założyć spółkę komandytowo-akcyjną. ZM, JN i TP są wspólnikami spółki z o.o. i członkami jej zarządu.
Już sam pomysł, aby na tapetę wziąć spółkę komandytowo-akcyjną, wydał mi się podejrzany. Spółka ta jest konstrukcją trudną ze względu na złą redakcję przepisów, rodzących mnóstwo wątpliwości interpretacyjnych. Do tego przedmiotem egzaminu była szczególna konstrukcja tej spółki, którą w Niemczech nazywa się „GmbH & Co KaA”. W Polsce nazwalibyśmy ją „spółka z o.o. i spółka” spółka komandytowo-akcyjna. Jej charakter jest złożony. Stanowi ona połączenie elementów osobowych i kapitałowych, właściwie dwóch żywiołów – spółki jawnej i spółki akcyjnej (mimo nazwy „komandytowości” tu nie ma).
Nie zapominajmy też, że dokonano skutecznego „zamachu podatkowego” na te spółki. Za wzmożone zainteresowanie ze strony rynku musiały one bowiem zapłacić zmianą systemu opodatkowania na taki, jaki obowiązuje osoby prawne, mimo że spółka komandytowo-akcyjna osobą prawną nie jest. Pomijam tu też kwestię, że przez to musi nastąpić (skoro miał miejsce wschód) zmierzch tej formy prawnej. Fiskus nie pomyślał, że lepiej wyciągnąć coś z czegoś, niż nic z niczego.
Wróćmy jednak do egzaminu. Już samo postawienie problemu sygnalizowało, że tym razem na egzaminie notarialnym ma być ciężko. Nie chcę rozwijać wszystkich zagadnień, których stopień trudności jest poważny (może za poważny na egzamin), ale należy pamiętać, że duża część aplikantów z taką formą spółki mogła nie mieć po prostu do czynienia. Ale niewykluczone, że to słaby argument.
Sprawą, która mogła położyć egzaminowanych, był problem tzw. czynności prawnych z samym sobą, zagadnienie ze swej istoty trudne. Bo jakie przepisy stosować, gdy regulacji jest brak (pomijam art. 210 par. 2 i 379 par. 2 k.s.h.)? Czy do organów stosować per analogiam art. 108 k.c., czy może należy postąpić jeszcze inaczej? Czy możemy stosować art. 210 par. 1 k.s.h., w którym mowa jest o umowie między spółką a członkami zarządu? Niewątpliwie chodzi o umowy, w których członek zarządu występuje w jakiejkolwiek roli, np. jako wspólnik, czyli poza zakresem swoich kompetencji w spółce. Czy jednak podpisanie statutu spółki komandytowo-akcyjnej jest umową między wspólnikami? A jeżeli nie, to dlaczego miałby mieć tu zastosowanie art. 210 par. 1 k.s.h.?
Z umową spółki komandytowo-akcyjnej (podobnie jak akcyjnej) mamy do czynienia nie z chwilą podpisania statutu, lecz dokonania wszystkich czynności związanych z zawiązaniem spółki (podpisanie statutu, złożenie stosownych oświadczeń, objęcie akcji itd.). Autorzy „kejsu” założyli bez żadnych wątpliwości, że chodzi o „osoby zawierające umowę”. A przecież chodzi o osoby podpisujące statut. Nie rozważając dalej wątpliwości, można było stwierdzić, że notariuszom (przyszłym, niedoszłym – wybrać właściwe) przygotowano niespodziankę. Jak się okaże, niejedyną. W wymaganiach egzaminacyjnych znalazła się również konieczność określenia minimalnej wartości wkładów pieniężnych, jakie mają być wniesione przy sporządzeniu statutu. Kapitał zakładowy został określony na poziomie 400 tys. zł, gdy wspólnicy JN i TP wnosili wkłady pieniężne w wysokości po 150 tys. Oprócz tego wnoszony był wkład niepieniężny. Zdaniem komisji kwalifikacyjnej odpowiedź powinna brzmieć: „z uwagi na treść art. 309 par. 3 i 4 k.s.h. powinno nastąpić pokrycie co najmniej 100 tys. zł wartości kapitału zakładowego przy zawiązaniu spółki”. A tu figa z makiem.
Czemu są poświęcone przywołane przez komisję kwalifikacyjną art. 309 par. 3 i 4? Zgodnie z tym pierwszym przepisem „Akcje obejmowane za wkłady niepieniężne powinny być pokryte w całości nie później niż przed upływem roku po zarejestrowaniu spółki. Akcje obejmowane za wkłady pieniężne powinny być opłacone przed zarejestrowaniem spółki co najmniej w jednej czwartej ich nominalnej wartości”. Natomiast zgodnie z par. 4 tego przepisu „Jeżeli akcje są obejmowane wyłącznie za wkłady niepieniężne albo za wkłady niepieniężne i pieniężne, wówczas kapitał zakładowy powinien być pokryty przed zarejestrowaniem co najmniej w jednej czwartej jego wysokości, określonej w art. 308 par. 1”.
Zestawienie tych dwóch przepisów prowadzi do wniosku, że punktem odniesienia są: wartość nominalna akcji bądź kwota 100 tys. zł jako minimalna wartość kapitału zakładowego. W spółce komandytowo-akcyjnej punktem odniesienia będzie jednak kwota 50 tys. zł, bo tyle wynosi minimalna wartość kapitału zakładowego spółki. Innymi słowy odnosimy się do wartości nominalnej akcji pieniężnych, albo (par. 4) do kwoty 12,5 tys. zł. Relacja między par. 3 i art. 4 jest taka, że gdyby suma wkładów pieniężnych miała być niższa niż minimalna, tj. 50 tys. zł, to wówczas należałoby wnieść jedną czwartą tego minimalnego kapitału (12,5 tys. zł). Jeżeli zaś suma wkładów pieniężnych przewyższa to minimum (a taka sytuacja ma miejsce w opisywanym przypadku), to zastosowanie ma tylko par. 3 art. 309 k.s.h. Nie należy stosować par. 4, a jedną czwartą należy liczyć od wartości nominalnej akcji pieniężnych. Oznacza to, że wspólnicy powinni wnieść co najmniej po 37,5 tys. zł (tyle wynosi jedna czwarta wartości nominalnej ich obejmowanych akcji – 25 proc. ze 150 tys. zł), a nie co najmniej 100 tys. zł, jak twierdzi komisja. Nawet gdyby chcieć stosować art. 309 par. 4 k.s.h., to nie odnosi się on przecież do 25 proc. kapitału zakładowego spółki w ogóle, ale do wysokości określonej w art. 308 par. 1 k.s.h., tj. 25 proc. ze 100 tys. zł (w przypadku spółki komandytowo-akcyjnej 25 proc. z 50 tys. to kwota 12,5 tys. zł).
Życzę egzaminowanym sukcesów przy odwołaniach i w razie czego pozostaję do dyspozycji.
W swojej praktyce uniwersyteckiej zawsze dbałem o to, aby nie było "falowania" ocen w zależności od osobistego nastroju, zmieniających się uwarunkowań (np. obniżania poziomu studiujących), oczekiwań studentów itp. O paradoksie, studenci tego właśnie nie lubią
W tym roku egzaminy na aplikację adwokacką i radcowską wypadły bardzo słabo (choć nie tak słabo jak w 2010 r.). To znaczy, że, jak w starym dowcipie, skoro zwalniają, to będą zatrudniać