Każdy wyjazd autem na drogę w Polsce można porównać do przeprawy przez ulicę pod snajperskim ostrzałem podczas oblężenia Sarajewa. W każdym momencie może cię trafić. Kierowcy zachowują się jak znerwicowane surykatki.
To gnają stówą przez miasto, wyprzedzając się tuż przed czerwonymi światłami, to hamują do 30, aby w pogrzebowym tempie przejechać przed fotoradarem, choć dozwolona prędkość to 60 km na godzinę. Ci nieogarnięci frustraci to wychowankowie naszego systemu edukacji kierowców. Najlepszego na świecie podobno. Ale będzie jeszcze lepiej. I bezpieczniej. Zgodnie ze zmienionym prawem osoby, które po 4 stycznia zdobędą prawo jazdy, będą musiały dodatkowo przejść dwa kursy doszkalające nie później niż osiem miesięcy po egzaminie. Bez tego stracą uprawnienia. Brzmi dobrze, ale tylko na pierwszy rzut ucha. Bo te kursy to dwugodzinna pogadanka w WORD i godzinka jazdy w którymś z ośrodków doskonalenia techniki jazdy. Za całą przyjemność będzie trzeba zapłacić ok. 300 zł, czyli niemało. A nie ma się co czarować: efekty będą żadne. To, co się uda, to oskubanie frajera z kolejnych trzech stówek.
Ten proceder w przypadku egzaminów na prawa jazdy ma charakter monstrualny. Najpierw trzeba zapłacić za kurs dobrze ponad tysiąc złotych. Potem za egzamin, często kilka razy – 30 zł teoria, 140 zł praktyka. A teraz jeszcze to. Nie uczciwiej by było, pytam poważnie, od chętnych na prawko zażądać opłaty, po której uiszczeniu dostaną upragniony kartonik? Bez zawracania głowy, dręczenia, dojeżdżania. Tak, jak to się dzieje w USA, gdzie egzamin jest formalnością. Ludzie uczą się jeździć sami. Przy czym jeżdżą lepiej niż nasi. A na pewno są bardziej wyluzowani.