Sądy są powolne, praca orzekających rozłożona nierównomiernie, a komfort zwykłego obywatela w kontakcie z trzecią władzą daleki od ideału. I to mimo że od blisko stu lat nadzorem administracyjnym nad wymiarem sprawiedliwości zajmuje się przedstawiciel rządu. Może czas to zmienić?
Nadzór administracyjny nad sądami w krajach UE / Dziennik Gazeta Prawna
3 stycznia 1918 r. Rada Regencyjna wydała dekret o tymczasowej organizacji Władz Naczelnych w Królestwie Polskim. Zgodnie z jego art. 23 do ministra sprawiedliwości należały „wszelkie sprawy dotyczące zarządu wymiaru sprawiedliwości i z tym zarządem związane (...)”. Datę tę można uznać za symboliczny początek sporu między władzą wykonawczą a sądowniczą.

Duch Cara, czyli pierwsza falandyzacja

Prace nad „konstytucją dla sądów”, czyli prawem o ustroju sądów powszechnych, w odrodzonej Polsce rozpoczęły się w 1919 r., a zakończyły uchwaleniem ustawy w 1928 r. Znaczący wpływ na jej kształt miał Stanisław Car, prawnik, polityk, wiceminister, a następnie minister sprawiedliwości. Jacek Gudowski, sędzia Sądu Najwyższego, w przemówieniu wygłoszonym z okazji 90-lecia odrodzonego sądownictwa tak scharakteryzował tę postać: „Jawny nieprzyjaciel sądownictwa, (...) ówczesny mistrz »falandyzacji« prawa, znany z racji naciągania wykładni prawa w sposób możliwe najkorzystniejszy dla celów politycznych jako Jego Interpretatorskoje Wieliczestwo”.
Stanisław Car nie zgodził się na przygotowany przez ówczesną komisję kodyfikacyjną projekt. Oświadczył, że „tchnie on nieufnością” do ministra sprawiedliwości i nie daje mu należytych wpływów na sądy. Co więc zrobił? Rozwiązał komisję i powołał własną, złożoną z ministerialnych urzędników, a sam stanął na jej czele. Efektem jej prac była ustawa, która pozwalała ministrowi m.in. zmieniać siedziby i granice okręgów sądowych w taki sposób, że możliwe stało się dowolne przenoszenie, a nawet usuwanie sędziów. „Wiele norm było tak skonstruowanych, że jakkolwiek w warstwie werbalnej nie budziły zastrzeżeń, to jednak po bliższej analizie okazywały się zakamuflowanym orężem władzy wykonawczej przeciwko sędziom” – wskazywał sędzia Gudowski.
Nic więc dziwnego, że władze PRL, mimo ich całej niechęci do spuścizny II RP, akurat w prawie o ustroju sądów powszechnych z 1928 r. nie wprowadziły znaczących zmian. Obowiązywało ono do 30 września 1985 r. Uchwalenie nowej ustawy nie oznaczało jednak całkowitego pożegnania się z duchem Cara. Część jego zamysłów została bowiem żywcem przeniesiona do nowej ustawy.
Prawodawca w III RP zerwał z tą niechlubną tradycją. Uchwalone po 1989 r. przepisy zawierały rozwiązania mające gwarantować niezależność sądów i niezawisłość sędziów. Ale nie zdecydowano się na uwolnienie sądownictwa spod nadzoru władzy wykonawczej. Obok uprawnień wynikających z przepisów o nadzorze administracyjnym ustawodawca wyposażył też ministra w kompetencje do tworzenia i znoszenia sądów oraz przenoszenia i delegowania sędziów. On również decyduje o przyznawaniu etatów orzeczniczych dla poszczególnych sądów. To powoduje, że na linii władza wykonawcza – sądy nieustannie iskrzy.

Nieskuteczność nadzoru

Dlaczego sędziowie tak bardzo nie lubią nadzoru ministra? Sędzia Waldemar Żurek, członek Krajowej Rady Sądownictwa, odpowiada krótko: bo jest nieskuteczny. I nie jest w tym osądzie odosobniony. „(...) Podstawowym argumentem za wyposażeniem ministra sprawiedliwości w uprawnienia nadzorcze w odniesieniu do działalności bezpośrednio związanej z wykonywaniem wymiaru sprawiedliwości jest troska o sprawność postępowania. Argument ten nie jest przekonywający, gdyż mimo 90 lat nadzoru administracyjnego nie udało się zapewnić społecznie akceptowanej sprawności postępowań sądowych” – pisał w 2009 r. śp. Stanisław Dąbrowski, wówczas przewodniczący Krajowej Rady Sądownictwa.
Sędziowie wytykają, że jak dotąd żaden z ministrów nie zmierzył się z największym problemem nękającym polskie sądownictwo, a więc nierównomiernym obłożeniem sędziów pracą.
– Żaden minister nie przedstawił długofalowego planu wyrównywania tego obciążenia. A to przecież w jego rękach spoczywa etatyzacja. Zamiast tego zwiększany jest nadzór nad tymi sądami, które mają największe zaległości. A jakie to są sądy? Oczywiście te, które mają najwięcej pracy, czyli te w dużych miejscowościach. Oczywistym jest, że one zawsze będą wypadały w statystykach gorzej. Z racjonalnym zarządzaniem ma to niewiele wspólnego – kwituje sędzia Żurek.
Ale żalów w stosunku do tak ukształtowanego nadzoru jest więcej. Tym o największym ciężarze gatunkowym jest oczywiście potencjalna możliwość wywierania nacisków politycznych na sędziów. A o tym, że takie niebezpieczeństwo rzeczywiście istnieje, świadczy chociażby głośna sprawa sędziego Milewskiego, byłego już prezesa Sądu Okręgowego w Gdańsku.
– Jedni mówią, że ten sędzia nie miał wystarczająco mocnego kręgosłupa moralnego i nigdy nie powinien był takiej funkcji pełnić. Z drugiej jednak strony, gdyby sądy nie miały zapisanego w ustawie nadzoru administracyjnego ministra, sędziom łatwiej byłoby w takich sytuacjach odsyłać przedstawicieli władzy czy zwykłych prowokatorów z kwitkiem – argumentuje Żurek.
O tym, że ministerialny nadzór nad sądami rodzi ryzyko zarażenia ich polityką, przekonany jest również Antoni Górski, sędzia Sądu Najwyższego, były przewodniczący KRS. Jego zdaniem przy ustalaniu priorytetów nadzoru minister często kieruje się względami bieżącej gry politycznej, a nie długofalowym dobrem wymiaru sprawiedliwości. Za uwolnieniem sądów spod nadzoru władzy wykonawczej optuje również część przedstawicieli doktryny.
– Nadzór osobisty sprawowany przez ministra sprawiedliwości nad działalnością administracyjną sądów może w pewnych przypadkach naruszać konstytucyjną zasadę trójpodziału władz. Czasami bowiem trudno jest rozdzielić sferę administracyjną od jurysdykcyjnej – przyznaje dr Ryszard Piotrowski, konstytucjonalista z Uniwersytetu Warszawskiego.
– Taka ingerencja władzy wykonawczej we władzę sądowniczą powinna znajdować uzasadnienie w jakiejś wartości konstytucyjnej. W tym przypadku jednak nie znajduję żadnej zasady konstytucyjnej, która by za tym przemawiała – przekonuje.

Alternatywne rozwiązanie

Ale jeśli nie nadzór ministra, to co? Pomysłów jest kilka. Najczęściej prezentowanym jest ten, zgodnie z którym kontrola nad sądami miałaby przejść w ręce I prezesa SN. Analogiczne rozwiązanie funkcjonuje w sądownictwie administracyjnym, gdzie nadzór sprawuje prezes Naczelnego Sądu Administracyjnego.
– Sądownictwo administracyjne ma świetne wyniki i może stanowić wzór dla sądownictwa powszechnego. Jest również dowodem na to, że brak nadzoru władzy wykonawczej nad sądowniczą nie oznacza totalnej katastrofy, a wręcz przeciwnie – wskazuje sędzia Żurek.
Drugą koncepcją, choć nieco mniej popularną, jest przekazanie nadzoru nad sądami Krajowej Radzie Sądownictwa. Jej zwolennikiem jest Antoni Górski.
– Za takim modelem przemawia zróżnicowany skład rady, który zapewnia udział w jego sprawowaniu przedstawicieli wszystkich trzech władz konstytucyjnych – twierdzi Górski.
Oddanie nadzoru nad sądami w ręce przedstawicieli środowiska z całą pewnością podniosłoby komfort samych sędziów. Ale czy naprawdę wpłynęłoby pozytywnie na prowadzone przez nich sprawy?
– Gwarantuję, że jeżeli oddamy w ręce sędziów, np. prezesów sądów apelacyjnych, kompetencje do przydzielania etatów i delegowania sędziów, a także kompetencję tworzenia i znoszenia sądów, to problem nierównomiernego obłożenia pracą sędziów zostanie rozwiązany w ciągu kilku miesięcy. A to oczywiście zaskutkuje likwidacją korków w tych najbardziej obłożonych pracą – twierdzi Żurek.
Nic nie wskazuje na to, że ten spór szybko się zakończy. Sędziowie chcieliby całkowicie uniezależnić się od wpływu rządu, a rząd nie zamierza uszczuplać swojego imperium. Cierpi na tym – jak zwykle – obywatel.

Rząd nie zamierza uszczuplać swojego imperium