Wdrożenie ustawy w jak najkrótszym czasie nie powinno być celem nadrzędnym, przysłaniającym skutki regulacji dla narodowej kultury
Prof. Jan Błeszyński radca prawny, wykładowca na UW, partner w kancelarii Błeszyński i Partnerzy Radcowie Prawni / Dziennik Gazeta Prawna
Na stronach WWW Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego zamieszczona została kolejna wersja projektu nowelizacji prawa autorskiego, datowana na 29 stycznia 2015 r. Budzi to zdziwienie w kontekście wcześniejszej informacji o zamiarze podzielenia obszernej materii ustawy i w pierwszej kolejności skupienia się (słusznie) na kwestii przedłużenia czasu ochrony praw pokrewnych. Regulacja ta powinna być wdrożona już w zeszłym roku (tj. 29 października 2014 r.), a zwłoka stanowi naruszenie art. 9 ust. 1 dyrektywy Rady i Parlamentu Europejskiego nr 2012/28/UE z 25 października 2012 r. Na wejście w życie stosownych przepisów czeka rzesza nestorów polskiego wykonawstwa lub (w odniesieniu do tych, którzy nie doczekali przedłużenia ochrony) ich spadkobiercy.
Polityka legislacyjna resortu kultury jest trudna do rozszyfrowania, bowiem oto mamy powrót do idei wielkiej nowelizacji, pomijającej w dodatku sprawy najpilniejsze. Znów też otrzymujemy projekt, który chroni przede wszystkim interesy wielkich użytkowników, a więc stronę silniejszą, a jest nieprzychylny wobec strony słabszej, którą stanowią autorzy i artyści wykonawcy. Innymi słowy w obecnej formie nie nadaje się do wprowadzenia w życie.
To prawda, że twórcy w dużej mierze zawdzięczają swoją obecność na rynku inicjatywom i inwestycjom producentów oraz dystrybutorów, ponoszących duże handlowe ryzyko. Ale bronię tezy, że majoryzowanie którejś ze stron zakłóca równowagę, prowadząc do negatywnych skutków zarówno w sferze kultury, jak i gospodarki. Ustawodawca ma tu do odegrania ważną rolę, a minister kultury, a nie np. minister gospodarki, powinien być rzeczywistym gospodarzem polityki kulturalnej państwa uwzględniającej społeczne znaczenie dorobku kulturalnego i jego dostępności (o czym nader często się zapomina).
Boleję jednocześnie, że aktywność i rola organizacji zbiorowego zarządzania (OZZ) jest ciągle zbyt mała. Nie służą temu mnogość tych podmiotów, ich wzajemne relacje, nieczytelny podział kompetencji i od lat konserwowane niedostosowanie przepisów o prawie autorskim i prawach pokrewnych do stanu współczesnej techniki, zwłaszcza cyfrowej. Do tego dochodzi nasilająca się od jakiegoś czasu kampania zwalczania OZZ, które nie dość stanowczo i merytorycznie odpowiadają na demagogię i dezinformację.
Pod dyktando lobbies
Wracając do projektu – tym razem jest projektem ministerialnym, nie zaś rządowym. Nie został skierowany do konsultacji. Nie wiadomo, czy zostanie rozesłany do zaopiniowania, czy jego wywieszenie w internecie ma jedynie charakter informacyjny, zmierzający do pokazania proponowanych kierunków zmian. Tyle tylko, że publikacja raczej wskazuje na zakończenie prac projektowych i traktowanie tekstu jako gotowy do skierowania na ścieżkę legislacyjną. Byłoby to najgorszym rozwiązaniem. Od strony technicznej dokument został przygotowany zdecydowanie lepiej niż poprzednie. Niestety, zmiany – z których niektóre mogą być nawet korzystne dla twórców – nie przysłonią tego, iż całość wciąż idzie w złym kierunku. Niezbędna jest zatem szeroka dyskusja ab ovo, a więc przede wszystkim dotycząca założeń i dopiero w drugiej kolejności ich normatywnego ujęcia.
Z dołączonego uzasadnienia wynika, że przy opracowywaniu projektu wzięto pod uwagę wypowiedzi, które padły na tzw. Forum Prawa Autorskiego, oraz zastrzeżenia zgłoszone do poprzedniej wersji. Ale większość wprowadzonych zmian ma kosmetyczny charakter i nie uwzględnia zasadniczego zarzutu nadmiernego ograniczania praw twórców i artystów. Szczególnym tego wyrazem jest uporczywe pomijanie nowelizacją problematyki art. 70 prawa autorskiego (dalej: PrAut), a więc prawa do utworu audiowizualnego, oraz przepisów o Komisji Prawa Autorskiego, wadliwie zmienionych w 2010 r. (chodzi o kwestię zatwierdzania tabel wynagrodzeń autorskich i wykonawczych). Znów „zapomniano” też o potrzebie uporządkowania regulacji dotyczących opłat kompensujących straty z tytuł i kopiowania utworów i nagrań w ramach własnego użytku osobistego.
Przyczyny są znane. Są nimi sprzeciwy lobbies producentów audiowizualnych, producentów importerów i producentów sprzętu kopiującego. Sytuacja ulega stopniowej poprawie w wyniku ewolucji orzecznictwa sądowego w zakresie prawa autorskiego i praw pokrewnych. Jest to jednak proces długotrwały. W dodatku ostatnio mamy do czynienia z narastającym zjawiskiem uchylania się od wnoszenia jakichkolwiek opłat (nie tylko tych w należnej wysokości) przez wielkie organizacje użytkowników, które stać na ponoszenie ryzyka, w tym kosztów przedłużających się postępowań. Przykład procesu z jednym z największych koncernów elektronicznych, trwającego już kilkanaście lat, ciągle rozpatrywanego (po uchylaniu wyroku z przyczyn proceduralnych) w pierwszej instancji, jest tu szczególnie wymowny. No ale metoda brania środowisk twórczych i artystycznych głodem nie jest wymysłem ostatnich lat. Jest tylko coraz bardziej perfekcyjnie stosowana.
Walka przeciwko autorom prowadzona jest na wielu frontach. Jednym z jej przejawów są ponawiane próby podważenia przed Trybunałem Konstytucyjnym przepisów uważanych za dolegliwe dla strony silniejszej. Najpierw był to nieudany zamiar unicestwienia podstawy do opłat kompensujących skutki coraz większego kopiowania egzemplarzy utworów w ramach własnego użytku osobistego. W ostatnim czasie niepowodzeniem skończyła się inicjatywa podważenia ochrony praw twórców w postaci odpowiednich przepisów karnych (TK nie dopatrzył się niezgodności tych regulacji z ustawą zasadniczą).
I wreszcie na odnotowanie zasługuje znamienny fakt oczekiwania na rozstrzygniecie w sprawie postulatu jednej z największych i najbardziej operatywnych organizacji użytkowników. Chodzi o zasadę, wedle której uprawniony podmiot, w razie naruszenia jego praw, mógłby dochodzić trzykrotności wynagrodzenia uiszczanego w przypadku legalnego wykorzystania utworu.
Gdyby takie rozwiązanie weszło w życie, każdemu nasuwałaby się refleksja: Po co pytać uprawnionego o zgodę, może odmówi, może zażąda zbyt dużo? Lepiej po prostu rozpowszechnić utwór według własnego widzimisię, nie pytać nikogo o zgodę i czekać, a może uprawniony nie dowie się o bezprawnym rozpowszechnianiu, nie udowodni rozmiaru eksploatacji i skali poniesionej szkody oraz skali wzbogacenia osiągniętego przez naruszyciela z tytułu bezprawnej eksploatacji cudzego dobra.
Na ogół nie dostrzega się, że idea wielokrotności wynagrodzenia nie jest oryginalnym wymysłem ustawodawcy. Wypracowana została w orzecznictwie sądowym jeszcze w latach 70. ubiegłego wieku. Ponadto, co potwierdza praktyka, jest wynikiem stosowania „prawa sędziowskiego”, tzn. owa wielokrotność jest zasądzana jedynie, gdy sąd w konkretnej sprawie uzna to za słuszne. Zagadnienie to czeka na rozstrzygnięcie w Trybunale Konstytucyjnym, do którego wpłynęły stanowiska rzecznika praw obywatelskich i prokuratora generalnego. Niestety, nie ma stanowiska MKiDN, a jest szczególnie interesujące, co pani minister ma do powiedzenia na ten temat.
Luki i brak konsekwencji
Omówienie projektu nowelizacji prawa autorskiego z 29 stycznia 2015 r. jest trudne z uwagi na stopień skomplikowania materii i jej wagę, w połączeniu z niedopracowaniem, lukami i brakiem konsekwencji projektodawcy w regulowaniu wielu kwestii. Poszczególnym zagadnieniom poświęcę więc kolejne felietony na łamach tygodnika Prawnik.
Dziś celowe wydaje się ograniczenie uwag do materii wymagającej najpilniejszej (po kwestii czasu ochrony majątkowej praw pokrewnych) implementacji, ze względu na zobowiązania Polski i przekroczone terminy. Mam na myśli problematykę korzystania z dzieł osieroconych.
Sens wprowadzenia przepisów dotyczących dzieł osieroconych (nadanie statusu dzieła osieroconego) wynika z potrzeby przełamania niemożności nawiązania z uprawnionym kontaktu umożliwiającego uzyskanie jego zgody na określone rozpowszechnianie utworu lub artystycznego wykonania. Cel ten wyznacza, a raczej powinien wyznaczać, racjonalne granice ograniczeń praw do utworu (artystycznego wykonania) wynikających z braku stosownej zgody uprawnionego, który albo nie jest znany (np. nie wiadomo, kto jest tym uprawnionym, co jest częste w wypadku braku informacji o spadkobiercach) lub gdy mimo wyczerpania należycie podjętych poszukiwań uprawnionego nie udało się z nim nawiązać kontaktu mającego na celu ustalenie, czy wyraża zgodę na określone rozpowszechnianie utworu i pod jakimi warunkami.
Status osierocenia nie powinien być natomiast okazją do uprzywilejowywania niektórych grup podmiotów czy, inaczej mówiąc, wywłaszczania nieznanego uprawnionego do utworu lub ograniczenia jego prawa w innym zakresie, niż udzielenie zgody na korzystanie z utworu osieroconego na warunkach stosowanych w podobnych sytuacjach względem utworów dostępnych autorów lub ich następców. Niestety, takiego założenia nie przyjęto, także w samej dyrektywie (co wynikało z dużej aktywności organizacji niektórych użytkowników, a jednocześnie małej aktywności organizacji autorskich i artystycznych oraz wydawców i producentów).
Dodać do tego należy uwagę pozornie oczywistą, że status osierocenia dotyczyć powinien wszystkich rodzajów utworów i wszystkich pól eksploatacji. Od kilkudziesięciu lat spotykam się z potrzebą uzyskiwania zgody, ustalenia i zainkasowania wynagrodzenia, jednak, jak ponownie przypominam, bez stosowania jakiejkolwiek dyskryminacji. Legalnie działającemu wydawcy, organizatorowi wystawy, producentowi nagrań, teatrom (a nie tylko nadawcom publicznym, instytucjom oświatowym, uczelniom, archiwom lub bibliotekom i muzeom i innym instytucjom gromadzącym zbiory filmowe lub fonograficzne) pozostaje obecnie zaniechanie rozpowszechniania utworu autora, z którym nie można nawiązać kontaktu.
Niezbędne jest jasne określenie, kto udzielając zastępczo licencji inkasuje należne wynagrodzenia i odpowiada za jego wypłatę uprawnionym, gdy ci się zgłoszą i wykażą swój tytuł prawny. Generuje to potrzebę określenia zasad wykorzystania środków niepodjętych lub przedawnionych. Zamysł zaniechania uregulowania tych kwestii w ustawie nie wydaje się właściwy. Myślę, że licencjonowanie i inkasowanie wynagrodzeń powinno być powierzone wskazanej przez ministra kultury OZZ. Należy jednocześnie określić przekazywanie kwot przedawnionych na rzecz Funduszu Rozwoju Twórczości.
Powyższe uwagi trzeba uzupełnić stwierdzeniem, że dyrektywa stworzyła w kwestii ustalania skutków osierocenia system niejednoznaczny, ujęty kazuistycznie i niepotrzebnie różnicujący kwestię skutków osierocenia w odniesieniu do określonych grup podmiotów i zakresu rozpowszechniania. W art. 10 dyrektywy przewidziano szczególny mechanizm przedstawiania Komisji Europejskiej stanowiska krajowego w sytuacji, gdy w jakimś zakresie przyjęte w dokumencie reguły szkodzą przyjętym mechanizmom zarządzania prawami. Przy implementacji warto zatem rozważyć skorzystanie z tej drogi, zamiast mechanicznie wdrażać postanowienia bez oglądania się na to, że są one sprzeczne z zasadami zbiorowego zarzadzania prawami autorskimi lub pokrewnymi, w szczegółowości dotyczącymi ustalania i zatwierdzania tabel wynagrodzeń, jak również że w zakresie wykraczającym poza względy dyktowane proporcjonalnością ogranicza prawa autorów dzieł uznanych za osierocone. Upoważnia nas do tego fakt wnoszenia do światowego zasobu kulturowego bogatego dorobku objętego ochroną autorską. Czy rzeczywiście musimy bezkrytycznie przyjmować w całości produkt lobbystycznych zabiegów? Sama idea nadawania utworom statusu osieroconych jest słuszna i potrzebna. Musi ona jednak odnosić się w sposób konsekwentny i przede wszystkim jasny do całego obszaru objętego ochroną autorską.
Nie ma jednocześnie potrzeby objęcia statusem osierocenia materii, która według ogólnych zasad prawa autorskiego już podlega regulacji pozwalającej na uzyskanie przez użytkowników zgody na rozpowszechnianie. W tym zakresie projekt jest po prostu sprzeczny także z samą dyrektywą (por. jej tezę 24 oraz art. 1 ust. 5 projektu).
Przypominam też, że obowiązujące prawo zna wiele sytuacji, w których właściwa OZZ ma obowiązek udzielić zezwolenia na wykonanie, a odmowa może nastąpić jedynie z ważnych powodów. Dotyczy to nadań (art. 21 PrAut), remisji (art. 211 PrAut), tantiem należnych twórcom i artystom wykonawcom utworów wykorzystanych w utworach audiowizualnych w wypadku rozpowszechniania w utworach audiowizualnych (art. 70 ust. 21 PrAut). Nie ma powodu, aby utwory spełniające wymogi osieroconych były wyłączone z zastosowania tych przepisów. Projekt z niezrozumiałych powodów nie zawiera regulacji odnoszącej osierocenie do zbiorowego zarządzania, co oznacza uszczerbek dla twórców i artystów.
Usunięto w projekcie rażąco niefortunne postanowienie o sprowadzeniu ministra kultury do roli przekaźnika wniosku o wpisanie utworu do rejestru prowadzonego przez OHIM, czyli Urząd Harmonizacji Rynku Wewnętrznego (pisałem o tym w tekście „Dyrektywy sobie, polski projektodawca sobie”, Prawnik z 23 stycznia 2015 r.). Nadal jednak nie przewiduje się żadnej procedury gwarantującej uprawnionym do utworu minimum ochrony ich praw, w tym pozwalającej na powzięcie wiedzy o wszczęciu poszukiwania uprawnionych, co ma na celu nadanie utworowi statusu osierocenia. Nie wystarczy tu możliwość domagania się uchylenia wpisu. Przecież jego dokonanie stwarza określoną sytuację prawną, trwającą do wykreślenia utworu z bazy OHIM.
Niezbędne jest powstanie krajowego, jawnego rejestru, w którym ogłoszone zostaną informacje o wszczęciu postępowania i wynikach prowadzonych poszukiwań, z pozostawieniem określonego czasu na zgłoszenie zastrzeżeń przez uprawnionych, zanim wniosek zostanie skierowany do OHIM. Uprawniony do utworu nie ma obecnie możliwości powzięcia wiedzy o działaniach w tym zakresie. Dowiaduje się, albo i nie, ex post o nadaniu utworowi statusu osierocenia i dopiero wówczas może kwestionować zasadność tego faktu.
Nie wolno zapominać, że status osierocenia może być podważony w każdym czasie trwania ochrony majątkowej. Wynika to z tego, że uznanie utworu za osierocony ma z istoty charakter zastępczy i tymczasowy, stanowiąc konieczne ograniczenie praw do utworu, do czasu zaistnienia możliwości kontaktu z uprawnionym. Powstanie takiej możliwości powinno być podstawą do uchylenia statusu osierocenia, jednak z tym skutkiem, że licencjonowane rozpowszechnianie utworu, jako osieroconego, powinno być traktowane jako legalne. Gdyby jednak okazało się, że wniosek o uznanie osierocenia złożono z naruszeniem prawa, w szczególności bez przeprowadzenia starannych poszukiwań, byłoby to podstawą do uznania, że ma miejsce bezprawne rozpowszechnianie utworu, w szczególności ze skutkami z art. 79 ust. 1 PrAut, jak również ze skutkami karnymi. Obecnie proponowane ujęcie jest w tym zakresie nie tylko niejasne, ale przede wszystkim sprzeczne z zasadą proporcjonalności ograniczeniem praw uprawnionych. Stwarza zatem niczym nieuzasadnione przywileje.
W istotnym zakresie usunięte zostały podstawy zastrzeżenia do uregulowania kwestii wynagrodzeń za korzystanie z utworów w okresie trwania statusu osierocenia. Nadal jednak ograniczeń prawa twórców nie ujęto w stopniu niezbędnym.
Słabość dyrektywy
W projekcie zawarto dosyć niejasno sformułowaną zasadę, że korzystanie z utworów uznanych za osierocone jest dozwolone w celu realizacji służących interesowi publicznemu statutowych zadań podmiotów, które są uprawnione do dokonania zgłoszenia do rejestru OHIM. Dalej następuje przykładowe wymienienie przypadków korzystania. Nie rozumiem sensu tego postanowienia. Uznanie osierocenia ma na celu umożliwienie uzyskania licencji w sytuacjach, gdy nie ma komunikacji z uprawnionymi, nie zaś tworzenie przywilejów i barier dla poszczególnych podmiotów. Z utworu osieroconego powinien móc korzystać każdy, kto ubiega się o licencję, z zachowaniem praw osobistych do utworu i prawa uprawnionych nieznanych z miejsca pobytu. Dlaczego nie miałoby się traktować wszystkich potencjalnych użytkowników w sposób jednakowy (równy)?
Zdaję sobie oczywiście sprawę z tego, że dyrektywa reguluje uznawanie i skutki osierocenia w sposób wybiórczy i niejasny. Niestety, jest to słabość tego aktu. O udziale w pracach nad dyrektywami z zakresu prawa autorskiego naszych parlamentarzystów europejskich, jak również przedstawicieli w Radzie, dobitnie wypowiedział się na jesiennej konferencji na Uniwersytecie Jagiellońskim prof. Wojciech J. Katner. Był to ważny głos jednego z najwybitniejszych cywilistów, a jednocześnie sędziego Sądu Najwyższego, o znaczącym dorobku orzeczniczym w zakresie prawa autorskiego.
Nie bardzo rozumiem zasadę wyrażoną w projekcie, że podmioty uprawnione do zgłoszenia wniosku o nadanie statusu osierocenia mogą z korzystania z takich utworów osiągać przychody, o ile zostaną one przeznaczone na pokrycie bezpośrednich kosztów digitalizacji i publicznego udostępniania dzieł. Znów – jaki jest sens tego ograniczenia? Czy następnie ustaleni uprawnieni do utworów mają finansować digitalizację, czy wydatki poniesione na ten cel mają ich obciążać? Jak to się ma do służącej im ochrony autorskiej, w tym do minimów konwencji berneńskiej? Czy wniosek o uznanie osierocenia powinien się łączyć z uzyskaniem uprawnień do utworu uznanego za osierocony? Czy rzeczywiście jest jakikolwiek sens ograniczania składania wniosków o nadanie statusu osierocenia? Dlaczego wykazanie podstaw osierocenia (przeprowadzenie starannych poszukiwań na poparcie składanego wniosku) ma być tytułem uzyskania przywileju wnioskodawcy wobec utworu uznanego za osierocony? Pierwotna propozycja projektu, choć nieśmiało ujęta, trafnie przełamywała lobbystyczne ujęcie dyrektywy. Dlaczego z tego zrezygnowano? Trudno zrozumieć, jaki jest społeczny cel obecnie proponowanego rozwiązania, w którym utwór osierocony nadal pozostaje niedostępny, poza oznaczonym korzystaniem przez uprzywilejowanie podmioty? Jak to się ponadto wszystko ma do prawa do wynagrodzenia uprawnionych do utworu na wypadek ich ujawnienia? Dlaczego prawo to ma być uzależnione od uzyskiwania przychodów przez podmiot korzystający z utworu uznanego za osierocony? To tylko część pytań, które pojawiają się po lekturze części projektu regulacji dotyczących dzieł osieroconych. Nasuwają one ogólniejszą wątpliwość, czy przemyślano spójność i społeczną zasadność proponowanego systemu?
Sytuacja jest dynamiczna
Gdy już skończyłem pisać ten felieton, na stronach Rządowego Centrum Legislacji ukazała się kolejna wersja projektu nowelizacji prawa autorskiego, datowana na 26 lutego 2015 r. Tym razem zmieniony (głownie redakcyjnie) tekst został rozesłany do konsultacji, ograniczonych jednak tylko do instytucji państwowych. Termin na zgłaszanie uwag wyznaczono na... 4 marca. W piśmie przewodnim stwierdzono, że „krótki termin (...) wynika z konieczności jak najszybszego wdrożenia projektowanych przepisów”. Dokument nie zawiera postanowień dotyczących czasu ochrony praw pokrewnych, co wcześniej uważano za sprawę najpilniejszą. Najnowszej wersji projektu nie przesłano do konsultacji najważniejszym i najbardziej dotkniętym zmianami adresatom, w szczególności do organizacji twórców i artystów oraz organizacji zarządzających zbiorowo prawami autorskimi i pokrewnymi.
Samo kontynuowanie prac nad kolejną wersją dokumentu nie powinno być oceniane negatywnie. Należy jednak mieć nadzieję, że wbrew zapowiedziom zawartym w piśmie przewodnim projekt nie zostanie skierowany na ścieżkę legislacyjną bez uprzedniej, zakrojonej na szeroką skalę dyskusji. Bo się do tego po prostu nie nadaje. Wdrożenie ustawy w jak najkrótszym czasie nie powinno być celem nadrzędnym, stawianym przed społeczno-kulturowym sensem projektowanych zmian i należycie pogłębioną oceną ich skutków z punktu widzenia interesów kultury narodowej.
Znów otrzymujemy projekt, który chroni przede wszystkim interesy wielkich użytkowników, a więc stronę silniejszą, a jest nieprzychylny wobec strony słabszej, którą stanowią autorzy i artyści wykonawcy
Walka przeciwko autorom prowadzona jest na wielu frontach. Jednym z jej przejawów są ponawiane próby podważenia przed Trybunałem Konstytucyjnym przepisów uważanych za dolegliwe dla strony silniejszej