Już rozpoczynając studia prawnicze, wiedziałem, że nigdy nie będę wykonywał tego zawodu. Uważam jednak, że wybór był świetny – mówił Tomasz Sianecki, dziennikarz radiowy i telewizyjny, podczas kolejnego spotkania z cyklu Akademia Sukcesu
Tomasz Sianecki na studia prawnicze na Uniwersytecie Warszawskim trafił trochę przez przypadek.
– Jestem absolwentem VI Liceum Ogólnokształcącego im. Tadeusza Reytana w Warszawie. Chodziłem do klasy o profilu humanistycznym, więc na akademię medyczną się nie nadawałem, na politechnikę – tym bardziej. Przedmioty, na których się znałem, czyli geografia i historia, pozwalały natomiast zdawać na wydział prawa. Uważam, że był to bardzo dobry wybór, choć już rozpoczynając studia, wiedziałem, że nie będę wykonywał wyuczonego zawodu – mówił Sianecki.

Osiem lat studiów

Okres studiów dziennikarz wspomina pozytywnie, choć jak podkreślał, trwały aż siedem lat. – Rozpocząłem naukę w 1979 r., a skończyłem w 1986. W tym czasie wykorzystałem wszystko, co było do wykorzystania – żartował Sianecki. – Wpierw przedłużono je z czterech do pięciu lat, potem wziąłem urlop dziekański, a na koniec miałem repetę. Jedyną dwóję na studiach dostałem z prawa rolnego – opowiadał.
Dobre wspomnienia wiążą się też z wykładowcami. Na wydziale spotykali się i ci starej daty, np. prof. Zbigniew Resich, i ci nowocześni, jak docent Lech Falandysz – w dżinsach, zielonej amerykańskiej kurtce, kolegujący się ze studentami. Jeden z pierwszych wpisów w indeksie pochodzi od ówczesnego asystenta, mgr Krzysztofa Rączki, dziś dziekana Wydziału Prawa.
– Miałem zajęcia z kilkoma osobami, które teraz są na świeczniku. Na przykład z profesor, wtedy magister, Krystyną Pawłowicz, której zajęcia zapamiętałem jako jedne z najciekawszych. Lubiliśmy je, bo zawsze działo się na nich coś ciekawego – podkreślał.
Po zakończeniu studiów i obronie pracy magisterskiej na temat odpowiedzialności karnej w sporcie Tomasz Sianecki zdecydował się pójść na podyplomowe studia dziennikarskie. Tam trafił do pracowni telewizyjnej. – Poszedłem na pierwsze zajęcia, a potem wyjechałem na dwa tygodnie na narty. Jak wróciłem, to prowadzący zajęcia Maciej Zimiński podziękował mi za udział. Powiedział, że jeśli ktoś chce pracować w telewizji, to musi się zaangażować całym swoim jestestwem. I tak trafiłem do pracowni radiowej, którą prowadził ówczesny dyrektor Trójki – wspominał gość.
Praktyki w Polskim Radiu Tomasz Sianecki rozpoczął w 1987 r. Pierwszy jego materiał dotyczył zamkniętego od dziesięciu lat basenu w Powsinie.
– Przy montażu pomagał mi ktoś bardziej doświadczony. Podczas emisji materiału cała rodzina zgromadziła się przy radioodbiorniku. Byli bardzo zawiedzeni, bo co prawda pojawiło się moje nazwisko na początku i na końcu materiału, ale okazało się, że w całym reportażu powiedziałem tylko jedno słowo – „aha” – wyjaśniał gość Akademii Sukcesu.
Pytany przez uczestników spotkania, czy przed ukończeniem prawa marzył o karierze dziennikarza, zaprzeczył. Myśl o tym, że mógłby pracować w Trójce, której był wiernym słuchaczem, pojawiła się przypadkowo.
– Dowiedziałem się, że występuje tam Sławomir Szczęśniak, mój kolega z Reytana. No i tak sobie pomyślałem: skoro on może, to i ja. Lepszy może nie byłem, ale gorszy na pewno też nie – opowiadał z uśmiechem.

Miecugow w ładzie

Etat w radiu otrzymał we wrześniu 1988 r. Aby go zdobyć, pracował naprawdę ciężko.
– Moim marzeniem było prowadzenie porannego i popołudniowego programu „Zapraszamy do Trójki”. Wstawałem więc o 3.30, ubierałem się i czekałem na poranny program. Jeśli po wiadomościach o godzinie 5 leciała muzyka, to wiedziałem, że prowadzący nie dojechał do studia. Wsiadałem więc w swojego malucha i jechałem do pracy. W ten sposób miałem szansę poprowadzić program – wspominał Tomasz Sianecki.
Sianecki żartował, że tak naprawdę do tego, by zostać dziennikarzem, przekonało go pewne zdarzenie. – Któregoś razu podjechałem pod Trójkę zdezelowanym maluchem, a Grzegorz Miecugow, który był wtedy szefem stacji, podjechał ładą. Pomyślałem – kurczę, to się musi opłacać. Potem okazało się, że maluch był mój, a on ładę pożyczył od teścia.
Co liczy się we współczesnym dziennikarstwie? Według gościa Akademii Sukcesu – przebojowość, której... on sam nie ma.
– Jestem zdziwiony, że moi szefowie tyle lat ze mną wytrzymali – śmiał się i przywołał środową konferencję z udziałem trzech byłych posłów z PiS. – Mieli bardzo krótkie wystąpienie i pozwolili na zadanie trzech pytań. Mikrofon zdobył mój zdecydowanie młodszy kolega Krzysztof Skórzyński i sam zadał te trzy pytania. Ja bym pewnie po pierwszym oddał mikrofon. Niestety, to raczej źle świadczy o mnie jako o dziennikarzu. Jestem zbyt skromny i zbyt nieśmiały, ale coś pewno we mnie jest takiego, że pracuję w tym zawodzie – powiedział.

Siła sprawcza mediów

Studenci byli ciekawi, jak w praktyce wygląda dzień pracy dziennikarza. Sianecki podkreślił jego nieregularność – zdarza się, że pracuje od 8 do 23, a następnego dnia od 10 do 12. Jak stwierdził, jego tygodniowy wymiar godzin na pewno przekracza 40, ale ponieważ praca sprawia mu przyjemność, nie narzeka na to.
Najlepszy moment w zawodowym życiu? W początkach jego kariery, gdy przygotowywał materiał interwencyjny na temat człowieka, który wyszedł z więzienia i mieszkał w nieludzkich warunkach.
– To była taka komórka z klepiskiem bez wody, nikomu do niczego niepotrzebna i nawet ją chciano mu odebrać. Udało mi się załatwić, żeby tak się nie stało. Wtedy zdałem sobie sprawę z tego, jak wielką moc sprawczą mają dziennikarze, jeśli ja – początkujący reporter – mogę załatwić coś takiego – zakończył Tomasz Sianecki.

Akademia Sukcesu

To wspólna inicjatywa redakcji DGP oraz Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Warszawskiego. W czasie kolejnych spotkań z wybitnymi przedstawicielami świata mediów, polityki i biznesu studenci mogą poznać szerokie spektrum perspektyw związanych z ich zawodową przyszłością.