- Partnerzy idą do sądu, sędzia stwierdza, że doszło do przemocy, a potem ci ludzie razem wracają do domu i w najlepszym razie postanawiają: ty bierzesz jeden pokój, pół kuchni i pół łazienki, a ja resztę mieszkania – o problemach związanych z przemocą w rodzinie i jej postrzeganiem mówi w wywiadzie dla Gazety Prawnej dr Małgorzata Dziewanowska.

Kilkanaście dni temu szukałem zdjęcia do tekstu poświęconego przemocy w rodzinie. Niemal wszystkie zdjęcia w bazie fotografii wyglądały podobnie: agresywny mężczyzna i płaczące dziecko. Czy takie przedstawienie przemocy w rodzinie to stereotyp, czy może rzeczywiście na ogół tak wygląda rzeczywistość?
Jeśli chodzi o stereotypy związane z przemocą w rodzinie, to funkcjonuje ich całkiem sporo. Często niosą one ze sobą jakiś element prawdy. Mężczyzna jest silniejszy i przy przemocy fizycznej to rzeczywiście on częściej ma przewagę. Warto jednak pamiętać, że osoby, które w teorii są uznawane za silniejsze, gdy stają się ofiarami przemocy, wstydzą się komukolwiek o tym mówić. Dlatego uważałabym z wyciąganiem wniosków na podstawie suchych statystyk.
Za groźniejszy stereotyp niż ten związany z płcią, uważam stereotyp opierający się na tym, jaka jest przemoc.

dr Małgorzata Dziewanowska, Zakład Kryminologii WPiA UW / Inne

Ma Pani na myśli to, że występuje nie tylko przemoc fizyczna?
Otóż to. Przemoc może być także psychiczna, materialna. W stosunku do każdego: kobiet, dzieci, osób starszych, ale także i mężczyzn. Zdjęcia, o których Pan wspomniał, nie przekazują całkiem zakłamanego obrazu, ale jednocześnie postrzeganie przemocy wyłącznie jako ojca z pasem to błąd.

Pozwolę sobie jeszcze kontynuować temat stereotypów. Przyjmuje się, że jeżeli sprawcą jest mężczyzna, to na ogół mamy do czynienia z przemocą fizyczną, z kolei gdy kobieta – z psychiczną.
To nawet nie kwestia płci, lecz cech osobowościowych. Chociaż statystyki rzeczywiście pokazują, że najczęściej skazywani są mężczyźni i na ogół chodzi o przemoc fizyczną. Ale tak jak mówiłam, statystyki należy traktować co najwyżej jako wskazówkę, kiedy pojawia się społecznie zauważalny problem.
Warto jednak zauważyć, że przemoc jest oparta na rozwijającym się procesie. Nie jest tak, że mamy mężczyznę, który bije. Jest tak, że mamy sprawcę, który najpierw stara się „wyczuć” swoją ofiarę. Pojawia się zastraszenie, krzyki, osaczenie, ograniczenie dostępu do pieniędzy etc. Przemoc fizyczna jest po prostu najbardziej widoczna – bo zauważamy siniaki, złamania, krew. To przemawia do świadomości i często właśnie dlatego ten obraz widzimy przed oczami, gdy myślimy o przemocy. To też wina sądów, które dostrzegają kwestię naruszenia nietykalności cielesnej, ale rzadziej skazują za przemoc psychiczną.

A co z przemocą na osobach starszych? Niewiele się o tym mówi, a kwestia chyba staje się coraz bardziej dotkliwa?
Mam wrażenie, że o tym się faktycznie wspomina szczątkowo. Niewątpliwie jest to problem, a przy tym jest to problem na razie niezbadany. Moim zdaniem – mówię to na podstawie pracy z młodymi ludźmi – ta kwestia nie tyle się nasila, co staje się bardziej widoczna. Młodzież, szczególnie wywodząca się z rodzin problemowych, wynosi z domu pewne schematy i sposoby rozwiązywania konfliktów. W którymś momencie może to się obrócić przeciwko ich rodzicom bądź dziadkom. Osobiście, w swojej praktyce, nie spotkałam się jednak z sytuacją, w której rodzice wnieśli sprawę przeciwko dziecku o stosowanie przemocy. Często traktuje to się jako wybryk, element nastoletniego buntu.

Wspomniała Pani o zachodzącym procesie. Chcę zapytać o tzw. fazę miodowego miesiąca. Eksperci mówią: nie wierz, że jak teraz jest dobrze, to tak już pozostanie. Ale może takie uogólnienie jest złe? Może rzeczywiście są sytuacje, w których miodowy miesiąc przeradza się w miodowe lata…
Wszystko zależy od konkretnej sytuacji. Moim zdaniem gdy pojawia się przemoc między dwoma osobami, to nigdy nie jest dobrze. Zdarza się jednak – to fakt – że niekiedy sam sprawca zaczyna sobie zdawać sprawę z tego, że źle postępuje i zmienia się.
To co jednak jest najgorsze to to, że osoba znajdująca się „w środku”, będąca pokrzywdzona przemocą może nie dostrzegać, że jest ofiarą.
Ważniejsza moim zdaniem od fazy miodowego miesiąca jest faza narastania napięcia. Ofiara bywa tak osaczona, że może sama prowokować drugą osobę. Gdy dojdzie do rozładowania, ma poczucie, że chociaż na chwilę będzie miała spokój. Ale po jakimś czasie znów zacznie się źle czuć i ponownie historia zatoczy koło. W pewnym momencie fazy miodowego miesiąca i narastania napięcia nakładają się na siebie, nie da się ich rozgraniczyć.


W takim razie pytanie-rzeka: jak powinny reagować ofiary przemocy? Dodam jedynie, że nurtuje mnie kwestia uświadomienia społecznego. Powiedzmy, że wykształcona osoba, posiadająca dostęp do różnych źródeł, w jakiś sposób dotrze do informacji i przestróg. Ale co z ludźmi, którzy są tego pozbawieni? Tu nie pomoże przecież żaden poradnik dla ofiar przemocy.
Pierwsze pytanie jakie należy sobie zadać to czy ofiara zdaje sobie sprawę z tego, że tą ofiara jest, a to nie zależy od wykształcenia czy dostępności źródeł. Jestem ogólnie sceptycznie nastawiona do wszelkich poradników - wydaje mi się, że ich oddziaływanie jest stosunkowo niewielkie.
Prawdziwą pomocą mogą być osoby z zewnątrz, które będą potrafiły obiektywnie ocenić sytuację. Oczywiście nie chodzi o przypadkowe osoby spotkane na ulicy, ale bliskie, zaufane. Problemem jednak są zanikające więzi społeczne, mniej się znamy, mniej się sobą nawzajem interesujemy.

Bliscy są potrzebni, aby nam uświadomić, że tkwimy w patologicznej relacji?
Proszę sobie wyobrazić, że jest Pan szaleńczo zakochany. Ze strony ukochanej pojawia się jedna szpilka wbita w Pana. Jesteśmy tak skonstruowani, że mamy rewelacyjną zdolność do adaptowania się do takich sytuacji. I dlatego jak tych szpilek uzbiera się dziesięć, sto, to bardzo prawdopodobne, że będzie Pan w stanie wyjaśnić te zdarzenia przed samym sobą – w imię miłości, w imię rodziny, w imię dzieci. To musi dostrzec ktoś z zewnątrz – znajomi, przyjaciele. A potem część najtrudniejsza: ofiara musi zdać sobie sprawę z tego, że na to wbijanie szpilek nie można się godzić w imię czegokolwiek.
Pamiętam sytuację, gdy kiedyś odebrałam telefon od pani, która opowiedziała mi historię swojego kilkunastoletniego związku. Historię absolutnie przerażającą. Przemoc występowała w każdym elemencie jej związku. Pomimo tego, że udzieliłam jej wyczerpujących informacji, ona najprawdopodobniej mi nawet nie uwierzyła, że jest ofiarą przemocy. Po prostu czuła potrzebę opowiedzieć o tym komuś, pozbycia się napięcia, ale wszelkie zdarzenia traktowała jako składową związku.

Skoro, jak Pani podkreśliła, więzi społeczne zamierają, to zwiększa się rola państwa. Ustawa o przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie pomogła instytucjom w tym nierównym starciu?
Samą ustawę z 2005 roku, w pierwotnej wersji, traktowałabym jako deklarację władz: zauważamy problem i dajemy sygnał, że trzeba o nim mówić. Natomiast nowelizację z 2010 roku znacznie trudniej ocenić. Osobiście spotykam się również z negatywnymi opiniami. Owszem, były bardzo dobre intencje, ale rozszerzone obowiązki sprawozdawcze, funkcjonowanie interdyscyplinarnych zespołów bez zabezpieczenia finansowego na ich działanie, brak ściśle określonych procedur działania zespołów – to bywa mocno krytykowane.

Rozumiem, że sąd także nie jest remedium?
Niech Pan zwróci uwagę, jak to wszystko wygląda. Partnerzy idą do sądu, sędzia stwierdza, że doszło do przemocy, a potem ci ludzie razem wracają do domu i w najlepszym razie postanawiają: ty bierzesz jeden pokój, pół kuchni i pół łazienki, a ja resztę mieszkania. Sam wyrok niewiele zmienia.

A czy nie wydaje się Pani, że stosowanie przemocy w rodzinie stało się niekiedy formą zarzutu w trakcie spraw sądowych między małżonkami, który ma skłonić sędziego do opowiedzenia się po danej stronie? I nie zawsze ma to pokrycie w rzeczywistości?
Odnoszę wrażenie, że jeszcze częściej wykorzystywany jest zarzut molestowania dzieci. Zarzut stosowania przemocy to oczywiście może być wyrachowana gra, ale warto pamiętać, że przemoc faktycznie ujawnia się w chwilach, gdy w końcu ofiara znajduje w sobie odwagę, aby stanąć w swojej obronie, aby w jakiś sposób się sprzeciwić. Jeśli zdobywa się na to, by powiedzieć „nie chcę z tobą być”, często wraz z tym przychodzi siła na przyznanie, że „to była przemoc”.

A czy nie uważa Pani, że instytucje są nieprzygotowane lub ich pracownicy są nieprzekonani? Dla przykładu: lekarze wyjątkowo niechętnie zakładają „Niebieskie Karty”.
Nie chciałabym mówić o działalności służb ani źle, ani dobrze. To kwestia indywidualna. Interweniuje nie jakaś służba, lecz konkretny człowiek. I jest to problem, gdy taka osoba nie została dobrze przygotowana do podejmowania działań w kwestiach wymagających szczególnej delikatności. Nie została tego nauczona na studiach, a szkolenie zawodowe nie zawsze przyniosło oczekiwany rezultat.
Chcę zaznaczyć, że nie stawiam nikomu zarzutu. Po prostu przemoc w rodzinie to tak skomplikowany temat, że nie każdy jest w stanie się tym zajmować. Poza tym wymaga szalenie silnej psychiki. Pracownicy mający styczność z przemocą żyją tymi sprawami nie tylko w pracy.
Jeśli zaś chodzi o lekarzy, proszę zauważyć, iż przez lata uczeni są o istotności tajemnicy lekarskiej, czyli obowiązku zachowania w tajemnicy wszelkich informacji dotyczących pacjenta. Teraz nakłada się na nich obowiązek zakładania „Niebieskich Kart” i informowania organów ścigania. Na zmianę przyzwyczajeń potrzeba czasu.


Dr Małgorzata Dziewanowska - kryminolożka, doktor nauk prawnych, adiunkt w Zakładzie Kryminologii WPiA UW. Specjalizuje się w prawach osób małoletnich, prawach pacjenta, a także przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie. Współpracuje z kilkoma organizacjami pozarządowymi, prowadząc programy z zakresu praw człowieka, praw kobiet, praw osób małoletnich.