Zewsząd słychać, że prawa nie można tworzyć pod wpływem chwili, pod jedną grupę społeczną z krzywdą dla innych, z pominięciem krajowych warunków. Ale to tylko puste hasła, banały powtarzane na użytek nie wiadomo kogo, bo nikt rozsądny nie wierzy w nie, widząc, co tak naprawdę się wyrabia.
Kiedy jest głośno w mediach o dziecku, które umiera, bo karetka nie chciała przyjechać, natychmiast rządzący grzebią w przepisach o ratownictwie medycznym – jakby to one tu zawiniły. Gdy kilka tysięcy ludzi traci pieniądze w aferze Amber Gold, przygotowywane są zmiany regulacji, by do takiej sytuacji więcej nie dopuścić – jakby te regulacje mogły zmienić mentalność ludzi. Jeśli jakaś grupa podatników oszukuje fiskusa, szykowane są zmiany w procedurach kontrolnych – jakby one mogły wyeliminować nieuczciwość z naszego życia. Wyć się chce do księżyca, kiedy się patrzy na takie działania.
Ale to jeszcze i tak nic. Takie zamówienia publiczne. Można by rzec, że nie ma miesiąca bez nowelizacji prawa dotyczącej tej sfery. Teraz w Sejmie jest pięć projektów nowych zapisów ustawowych. Okazuje się, że to wciąż nie dość. Pojawił się następny, a w nim propozycja podniesienia z 14 tys. do 50 tys. euro progu, do którego nie trzeba stosować przepisów o przetargach. Sektor publiczny zachwycony, samorządy biją brawo.
Nie może być inaczej. Wreszcie administracja nie będzie musiała się tłumaczyć, dlaczego wybrała konkretnego kontrahenta, będzie mogła dawać zlecenia do 250 tys. zł, komu chce. A że to nasze, podatników, pieniądze są wydawane i że może chcielibyśmy jako społeczeństwo mieć nad tym kontrolę, to już nieważne. Nieważne jest też, że na takim posunięciu najbardziej stracą małe i średnie przedsiębiorstwa, bo to one przede wszystkim startują w przetargach do takich kwot. Kto by tam sobie zawracał nimi głowę. Niech sobie sól polskiej gospodarki radzi sama. Władza przypomni sobie o niej, gdy będzie potrzebować środków do załatania dziury budżetowej. Ale zapomina, że nie trwa wiecznie.