Jak łatwo produkować prawnicze nonsensy, gdy się jest anonimowym urzędnikiem. Dla uzasadniania podejmowania takich bądź innych decyzji politycznych w ostatnim czasie bardzo powszechne stało się odwołanie do suwerena. I od razu mamy kłopot.
Próbując wyjaśnić to popularne dziś pojęcie, czujemy się bezradni, ponieważ słowniki poprawnej polszczyzny (m.in. pod red. A. Markowskiego czy S. Dubisza) zupełnie nam nie pomagają. Odnoszą się do wyjaśnień historycznych, opisujących niezależnych, nikomu niepodlegających władców, nie wspomnę już o wybijanej kiedyś złotej monecie.
A więc suweren, do którego ma miejsce tak częste odwoływanie się przez polityków, to słowo we współczesnym odniesieniu trochę puste, które musimy wypełnić treścią. Pewnie pomocne więc będzie, jak to się dziś określa, wtórne pojęcie suwerena, co się wiąże z zasadą suwerenności narodu czy raczej jego zwierzchnictwa. To oznacza, że władza w państwie spoczywa w rękach narodu pojmowanego jako ogół obywateli. Musimy się więc liczyć z tym, że nowe słowniki poprawnej polszczyzny zepchną na plan dalszy dotychczasowe rozumienie pojęcia suwerena. I tak wymysły polityków przeniosą się na język polski. To jest moim zdaniem jedyna wartość bycia politykiem. Można nowomowę zamienić na mowę.
Zgodnie z art. 4 konstytucji władza zwierzchnia w Rzeczypospolitej Polskiej należy do narodu. A naród władzę sprawuje przez swoich przedstawicieli lub bezpośrednio. Przedstawiciele ci to posłowie i senatorowie. Posłowie wybierają z kolei wykonawców, którzy rządzą w imieniu suwerena. Skoro więc rząd rządzi, parlament uchwala, działając w imieniu suwerena – na nowo zdefiniowanego, to suweren decyduje o kształcie prawa. Rząd może być jednym z inicjatorów procesu legislacyjnego, ale to w końcu parlament uchwala przepisy. Ten ostatni mimo swoich możliwości, nie tylko przecież teoretycznych, często jednak jest ofiarą pomysłów rządu i jego agend. Mając pełną świadomość odpowiedzialności parlamentu za ostateczny kształt prawa, chciałbym jednak poszperać wśród tych, którzy odpowiedzialności zupełnie się nie poddają (parlament zresztą w praktyce też). Bardziej chodzi nie tylko o odpowiedzialność, co anonimowość inicjujących zmiany w prawie.

Ministerstwo anonimów

Zastanawiam się, dlaczego ja, występując pod nazwiskiem, często zderzać się muszę z krytyką innych, polemizować. A są tacy – i to wcale niemała grupa – którzy mogą się schować za kotarami. Są nimi ministerstwa. Opracowują, inspirują, uzasadniają. Nie są to, jak można łatwo dostrzec, jacyś konkretni ludzie, ale jest to ministerstwo. Niczym Gall Anonim (choć ten tylko z „nazwiska” był anonimowy, bo była to jakaś konkretna postać tak nazwana) „tworzą” nowe prawo, przecinają kontrowersje. Okazuje się, że ten niedostrzegalny mały suweren, nasz anonim, ma mocne umocowanie od dużego suwerena. Trudno z takim dyskutować, skoro nie obowiązuje go jawność i ma tarczę w postaci ministerstwa. W przypadku, o którym będę pisał, Ministerstwa Przedsiębiorczości i Technologii. Sytuacja wygląda trochę jak u Kafki.
Chyba czas już skończyć z tą anonimowością, która, jak odwaga, tanieje lub drożeje, w zależności od sytuacji. Odwaga tanieje, gdy ma miejsce np. głosowanie tajne, a jakaż jest droga, gdy jest przeciwnie! Jak łatwo produkować prawnicze nonsensy, gdy się jest anonimowym urzędnikiem. Co prawda, mają oni nad sobą nadzorujących zwierzchników, ale ci, tak impregnowani na argumenty z zewnątrz, kalkulują, czy im się opłaci czy nie. Czy spadną z piedestału za głupoty legislacyjne przez siebie forsowane? Nie, to zupełnie nieuzasadnione pytanie, bo nie było jeszcze chyba przypadku ukarania np. niższym stanowiskiem za głupoty, które się przeforsowało. Ale awanse, na które liczy się w takich sytuacjach, to i owszem, zdarzają się. Za co, nie wiem. Mamy tego doskonały przykład w ostatnich dniach, gdy awans stał się nagrodą za otoczenie opieką ministerialną różnych głupot legislacyjnych. Kreator już nie pracuje w kreatywnym ministerstwie, więc gdzie szukać odpowiedzialnego?

Modyfikowanie spółki partnerskiej

Nawet nie próbujmy dociec, kto stoi za różnego rodzaju zmianami, bo idiotyzmów jest tak wiele, że tysiąc felietonów nie wystarczy. Pierwszy z brzegu przykład obniżenia kapitału zakładowego w spółce z o.o. (mającego poważne konsekwencje dla istoty spółki z o.o.). Kto? Nie wiadomo. Inny przykład – prosta spółka akcyjna. Kto? Nie wiadomo. Oficjalnie wiemy tyle, że tworzyli ją najwybitniejsi (sic!) przedstawiciele doktryny (a ci mniej wybitni w całej swojej większości protestowali) i że odbyło się to z udziałem jednego z twórców kodeksu spółek handlowych. Cisza o tym, że jawnie i głośno, a nie po cichutku protestowali przeciwko prostej spółce akcyjnej stanowiący większość bezwzględną pozostali twórcy tego kodeksu.
Stąd pytanie zawarte w tytule: czy upoważnienie do działania za nasze publiczne pieniądze obejmuje również działania głupie? Prawdziwym, ale nie jedynym powodem napisania tego felietonu jest wejście w życie 1 marca przepisów modyfikujących spółkę partnerską. Wspomniałem już o tym kilka razy, ale nie wytrzymałem, gdy przeczytałem uzasadnienie – czyjeż by, jak nie Ministerstwa Przedsiębiorczości i Technologii – do nowelizacji, zmuszającej, aby co najmniej jeden partner był członkiem zarządu spółki partnerskiej.
Problem ten był przedmiotem szerszej analizy w artykule red. Patryka Słowika „Partner niezbędny w zarządzie” (DGP z 28 lutego 2019 r.). Jednak niech Państwo sami – nie sugerując się głosem felietonisty czy autora cytowanego artykułu – spróbują wyrobić sobie opinię o kuriozalnej moim zdaniem nowelizacji i jeszcze głupszym jej uzasadnieniu.
Dotychczasowy art. 97 k.s.h. brzmiał:
„Par. 1. Umowa spółki partnerskiej może przewidywać, że prowadzenie spraw i reprezentowanie spółki powierza się zarządowi. Przepisów art. 96 nie stosuje się. Par. 2. Do zarządu powołanego zgodnie z par. 1 stosuje się odpowiednio przepisy art. 211 i art. 293 – 300 k.s.h.”.
Koniec, kropka. Teraz sięgniemy do zmiany w postaci wprowadzenia par. 3: „Członkiem zarządu jest co najmniej jeden partner. Członkiem zarządu może być także osoba trzecia”. Nie chodzi tylko o bezsens tego przepisu, o czym pisałem w felietonie „Prezenty na gwiazdkę” (DGP z 18 grudnia 2018 r.), lecz również o jego uzasadnienie. Ministerstwo anonimów przygotowało następujące: „Skład zarządu spółki partnerskiej przez lata budził liczne kontrowersje i spory w doktrynie. W wyniku braku uregulowań prawnych, w doktrynie wyrażono trzy rozbieżne stanowiska co do składu zarządu spółki partnerskiej”. Pierwsze stanowisko zakładało, że członkami zarządu mogą być wyłącznie osoby spoza grona partnerów, jednocześnie niebędące przedstawicielami wolnych zawodów. Drugie stanowisko natomiast dopuszczało w zarządzie jedynie partnerów. Trzecie stanowiło próbę pogodzenia dwóch wcześniejszych rygorystycznych poglądów i zgodnie z nim w zarządzie powinien być co najmniej jedne partner. „Powodem wprowadzenia zmian w przepisach była potrzeba usunięcia stanu niepewności prawnej zagrażającej stabilności działań w obrocie gospodarczym spółki partnerskiej posiadającej zarząd. Wprowadzając do kodeksu spółek handlowych rozwiązanie zbieżne z ostatnim z wyżej wskazanych poglądów, kierowano się tym, że mieszany skład zarządu będzie najbardziej dogodny dla spółki partnerskiej, uwzględniając jej charakter”.

Stek bzdur w uzasadnieniu

Otóż jest to bełkot i stek bzdur. Nie ma żadnego uzasadnienia dla tego, aby przyjąć, że jakiekolwiek wypowiedzi doktryny w tym zakresie były równie głupie, co uzasadnienie. Gdzie ministerstwo je odnalazło? Nie wiem, skąd przekonanie o trzech grupach poglądów, skoro przepisy art. 97 par. 1 i 2 były jasne i oczywiste. W ogóle nie interesowały się kwalifikacjami członków zarządu, co oznacza, że członkiem zarządu mógł być każdy: wspólnik i niewspólnik. Była więc swoboda, czyli czwarte – niedostrzeżone – stanowisko. Nie znam żadnego z poważnych poglądów, które interpretowałyby art. 97 k.s.h. tak, jak to czyni uzdrowiciel prawa, tj. ministerstwo. A już twierdzenie, że to rozwiązanie pozwoli na prowadzenie spraw i reprezentację spółki przez profesjonalnych menedżerów, to propaganda sukcesu.
Mamy tu ewidentny przykład tego, że ktoś, nie wstydząc się własnych ograniczeń, nie znając tajników interpretacji przepisów ani prawdziwego stanowiska doktryny, de facto tworzy prawo (bo posłowie reprezentujący suwerena temu przyklasnęli). Co więcej, ograniczenie swobody przez kodeks spółek handlowych prowadzi do zamierzonej (to wnioski z uzasadnienia), pośredniej kontroli pozostałych członków zarządu. Szczytem wszystkiego jest jednak zdanie: „Daje to ponadto wyraźny impuls do możliwości wprowadzenia do zarządu spółki partnerskiej menedżerów”. Przecież tak właśnie było! Rozmnożenie przez ograniczenie. Nie trzeba było usuwać żadnego „stanu niepewności prawnej zagrażającej stabilności działań w obrocie gospodarczym spółki partnerskiej”. Swoboda wspólników przeszkadzała w rzeczywistości urzędnikom i postanowili rozwiązać problem „rygorystycznych poglądów”. Takowe, jeżeli się w ogóle pojawiły, to mogły wynikać z nie najlepszej kondycji interpretatorów. Tych ostatnich zrodziło się również co niemiara, co w parze z niższymi przedstawicielami suwerena daje efekt, o którym piszę.
Takie kurioza, ale również wiele innych (o czym będzie jeszcze mowa w przyszłości), prowadzić muszą do smutnych refleksji co do legitymacji do działania z upoważnienia suwerena. On jest gdzieś daleko, a oni anonimowi.