Grupa sędziów domaga się od gazety sprostowania wypowiedzi premiera, w której trudno doszukać się faktów.
Niemal 20 lat temu w warszawskim Teatrze Wielkim – Operze Narodowej jako rzeczniczka prasowa pracowała pewna pani, której najwyraźniej pomyliły się role. A w pewnej gazecie, która pozostała na polskiej mapie prasowej po poprzednich czasach, pracował znany i wiekowy już podówczas krytyk. Z konfliktu tych dwojga zrodziło się wydarzenie, które wśród działających wtedy dziennikarzy muzycznych wywołało najpierw osłupienie, a potem rozbawienie. Otóż krytyk napisał druzgocącą recenzję jakiegoś przedstawienia, nie pamiętam już jakiego, widocznie nie było warte zapamiętania. Rzeczniczka zaś wysłała do gazety oficjalne pismo, domagając się sprostowania „informacji, jakoby spektakl był zły”, gdyż jej zdaniem był dobry.
Ta historyjka wychynęła z zakamarków mej pamięci niedawno, choć wydarzenie, które mi ją przypomniało, wywołało odczucia inne niż wesołość. O samym fakcie rozpisywać się nie ma sensu, bo wszyscy państwo zapewne wiedzą, że grupa sędziów z Krakowa sądzi się z redaktorem naczelnym „Gazety Polskiej” o słowa, które padły z ust premiera Mateusza Morawieckiego w wywiadzie na łamach tejże. Brzmiały one tak: „W mojej opinii szczególnie znamienny jest przykład sądu z Krakowa. (…) Wszystko wskazuje bowiem na to, że działała tam zorganizowana grupa przestępcza”. Sędziowie – jak najsłuszniej – poczuli się dotknięci i oburzeni, zażądali więc sprostowania. Tomasz Sakiewicz odmówił. Sprawa trafiła do sądu.
Przypominam, że zdanie, które wywołało całą sprawę, wypowiedział premier, a nie żadne z dziennikarzy, którzy z nim rozmawiali.
Rozumiem, że jako dziennikarze odpowiadamy za prawdziwość podanych informacji (art. 6 par. 1 ustawy – Prawo prasowe: „Prasa jest zobowiązana do prawdziwego przedstawiania omawianych zjawisk”) i nie tylko z tym nie dyskutuję, lecz wręcz uważam to za podstawowy obowiązek w tym zawodzie. Tyle że art. 12 par. 1 uszczegóławia ten obowiązek o zachowanie szczególnej staranności i rzetelności przy zbieraniu i wykorzystaniu materiałów prasowych, zwłaszcza sprawdzenie zgodności z prawdą uzyskanych wiadomości lub podania ich źródła. Nie wiem, jak dziennikarz jakiejkolwiek gazety mógłby ustalić prawdziwość cytowanego zdania premiera Morawieckiego. Domyślam się jednak, że nie ma problemu ze stwierdzeniem, kto jest owej „informacji” źródłem, skoro mamy do czynienia z wywiadem z osobą podpisaną imieniem, nazwiskiem i funkcją. Jak mniemam, wywiad był autoryzowany i nikt premierowi nie dopisał inkryminowanych słów. Nie ma więc mowy o nieznanym źródle. Nie wchodząc w intencje czy poglądy dziennikarzy i ich gazety, jestem więc przekonany, że to nie oni powinni odpowiadać za wypowiedź premiera.
– To na razie pierwszy krok, ale mamy nadzieję, że spowoduje on, że osoby publiczne, na wypowiedzi których wszyscy zwracają uwagę, będą bardziej ważyć słowa. A przede wszystkim będą mówić prawdę – kwituje pozew w Onet.pl sędzia Waldemar Żurek, moim zdaniem potwierdzając, że to nie gazeta jest tu głównym przeciwnikiem.
Wątpliwość druga. Czy rzeczywiście ta – raz jeszcze podkreślę, że według mnie oburzająca – wypowiedź mogła być podstawą żądania sprostowania. Artykuł 31a par. 1 prawa prasowego mówi, że „na wniosek zainteresowanej osoby fizycznej (…) redaktor naczelny właściwego dziennika lub czasopisma jest obowiązany opublikować bezpłatnie rzeczowe i odnoszące się do faktów sprostowanie nieścisłej lub nieprawdziwej wiadomości zawartej w materiale prasowym”. Czy wypowiedź premiera odnosiła się do faktów? „W mojej opinii…” – zaczyna ją Mateusz Morawiecki, być może wykazując się sprytem, być może bez żadnego drugiego dna. „Wszystko wskazuje na to…” – kontynuuje. Kreując oczywiście negatywny obraz środowiska sędziów krakowskich, nie wskazując jednak konkretnych osób ani sądu (przypomnę, że rzecz działa się w związku z wykryciem nadużyć finansowych dyrektorów administracyjnych w sądzie apelacyjnym, a dotknięci poczuli się sędziowie sądu okręgowego – zupełnie z tamtą sprawą niezwiązani).
Jakie właściwie fakty można by sprostować w tym przypadku, skoro nie pada nazwa niewłaściwego sądu (właściwego zresztą też nie), a wszystko zostaje opatrzone kwantyfikatorami ocennymi lub przynajmniej podającymi „informację” w wątpliwość? Artykuł 33 par. 1 prawa prasowego wyraźnie zaś stwierdza, że „redaktor naczelny odmawia opublikowania sprostowania, jeżeli sprostowanie: 1) jest nierzeczowe lub nie odnosi się do faktów (…)”.
Jeśli zaś zaczniemy się domagać sprostowań opinii, to o ile nie będą one dotyczyły jakości spektakli operowych, nie będzie dobrze. Zwłaszcza gdy z pozwem o nakaz publikacji sprostowania będą występować sędziowie. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że znają się oni na wykładni prawa nieporównywalnie lepiej ode mnie i jako profesjonaliści zapewne dokładnie rozważyli szanse na wygraną w sprawie, którą zdecydowali się założyć. Co, kiedy wygrają? Redaktor Sakiewicz opublikuje sprostowanie, ale jakie? Że nie chodziło o „sąd krakowski” (toż Sąd Apelacyjny w Krakowie jest sądem krakowskim!)? Czy że „nie wszystko wskazuje, że działała tam zorganizowana grupa przestępcza”? A jaki będzie efekt? Może nim być obawa kolejnych dziennikarzy przed publikowaniem kontrowersyjnych wywiadów, opinii własnych i cudzych. Nudniejsze gazety jeszcze byśmy pewnie przeżyli, ale czy nie będą też po prostu mniej wolne?