Chyba wreszcie wiem, dlaczego każda władza na świecie, która ma świadomość jego istnienia, nienawidzi Czesława Miłosza. Kiedyś – gdy był w Polsce zakazany – sądziłem, że to dlatego, że Polskę opuścił (w ówczesnej terminologii: „z Polski uciekł”). Brałem wtedy rzeczy bardzo wprost – ot, naiwność młodego człowieka.

Owszem, czytając „Zniewolony umysł”, niby go rozumiałem i na poziomie intelektualnym docierały do mnie wyłożone przez Miłosza schematy tryumfu Nowej Wiary. Nie bardzo dowierzałem za to doniesieniom, że w krajach Ameryki Łacińskiej – gdzie przecież ruch był dokładnie odwrotny niż w ówczesnej Polsce, bo to lewica walczyła z prawicową władzą – książka Miłosza też była biblią opozycji. Dopiero tydzień temu poczułem, a nie tylko zrozumiałem, dlaczego Miłosz jest wielki i nienawistny władzom. Za wielkie słowa do okoliczności? Nie sądzę.
A oto okoliczności. Przeczytałem wywiad moich redakcyjnych kolegów Małgorzaty Kryszkiewicz i Grzegorza Osieckiego z Anną Surówką-Pasek, prawniczką z kancelarii prezydenta w randze podsekretarza stanu („Zmiany w SN to nie czystka”, DGP z 2 lipca 2018 r.). I nie było w nim w zasadzie nic takiego, czego bym się nie spodziewał usłyszeć. No bo co mogła powiedzieć prezydencka minister na temat sytuacji w Sądzie Najwyższym? Przecież nie to, że się np. prezydent pomylił ani że ustawa jest konstytucyjnie wątpliwa. Ani nawet, że choć pani minister nie zgadza się z sędziami SN, którzy uchwalili, że ich szefową pozostaje obecna I prezes, to ich rozumie, tyle że interpretuje prawo inaczej. Było jasne, że tego nie powie, a jednak tym, co powiedziała, przeraziła mnie nie na żarty.
Diabeł tkwi w szczegółach. Już nawet nie w poszczególnych merytorycznie wątpliwych interpretacjach, lecz w tonie, który spaja odpowiedzi na kolejne pytania w obraz, który mnie przytłoczył.
Pytana o to, jak prezydent potraktuje sędziów SN, którzy złożyli oświadczenia o chęci dalszej pracy, powołując się na konstytucję, a nie na ustawę, którą uważają za niekonstytucyjną, pani minister odpowiada: „W ubiegłym tygodniu prezydent wystąpił do KRS o opinie w tych sprawach. Czekamy na nie. Pan prezydent ceni sobie opinię tego niezależnego organu”.
Czy ktoś pytał o stosunek pana prezydenta lub pani minister do Krajowej Rady Sądownictwa? Nie, pani minister sama świetnie wie, że przy każdej okazji należy powtarzać, że KRS jest niezależna. A jeszcze lepiej, że jest „niezależnym organem” – organ, to brzmi dumnie. Pani minister wie, że nie należy wspominać o – delikatnie rzecz ujmując – wątpliwościach w sprawie powołania sędziów do obecnej KRS. Że wybrali ich politycy, którzy i tak mają w radzie swoją pulę (w niej znajduje się np. posłanka, która wsławiła się stwierdzeniem, że nie obchodzi jej, czy rozwiązanie jest konstytucyjne, tylko to, że rekomenduje je partia). Pani minister – prawniczka – po prostu mówi to, co trzeba. Albo to, w co wierzy. Trudno przesądzić, która możliwość przeraża bardziej.
Dalej pani minister rozwiewa wątpliwości co do kadencji I prezesa SN. „Rozgraniczmy pojęcia. Nieusuwalność dotyczy stanu sędziowskiego. Natomiast funkcjonowanie w stanie sędziowskim ma dwie formuły – stan czynny, czyli orzekający, i stan spoczynku po zaprzestaniu orzekania. Sam SN stwierdził w 2011 r., że przejście w stan spoczynku nie oznacza zerwania więzi ze stanem sędziowskim, a jedynie niewykonywanie czynności służbowych. Związek z wymiarem sprawiedliwości sędziego w stanie spoczynku nadal pozostaje dość silny. Podobnie wielokrotnie wypowiadał się Trybunał Konstytucyjny (…)”. „Gwarancja konstytucyjna robi się więc iluzoryczna” – zauważają moi koledzy. „Nie zgadzam się z takim rozumowaniem” – odpowiada pani minister.
Po prostu się nie zgadza. To wystarczy. Pokrętne tłumaczenie, które następuje później (że wiek emerytalny dotyczy również kadencyjnych urzędów), które może by przeszło w środowiskach, w których świadomość prawa jest bliska zeru, nie wystarczy w DGP, którą czytują prawnicy. Więc skoro nie działa, wystarczy nie zgodzić się z przeciwnikiem. To załatwia sprawę. Zanegowana prawda przestaje istnieć. Wyparowuje.
Koledzy próbują drążyć. Odchodzą od filozofii prawa, pytają o praktykę. Chcą się dowiedzieć, czy zdaniem pani minister (która tu występuje w roli ust pana prezydenta) nie dojdzie do chaosu i ewentualnej dwuwładzy w SN. Pani minister wraca do ustalonej tezy, którą można by streścić w haśle „przecież wszystko jest w porządku”. „Ustawa o SN nie została przez żaden z organów zakwestionowana, mimo że pani prezes może złożyć stosowny wniosek do TK. Od grudnia ustawa wakowała trzy miesiące, nim weszła w życie. Mamy kolejny okres, w którym można było wystąpić z takim wnioskiem do TK. Nikt tego nie zrobił. Przepisy korzystają więc z domniemania konstytucyjności”.
Pani minister wie doskonale, że Trybunał Konstytucyjny w Polsce istnieje już tylko formalnie i to bynajmniej nie dlatego, że nawet uprawnieni (z wyjątkiem posłów partii rządzącej) nie widzą sensu w składaniu w nim wniosków, a złożone wnioski wycofują. Pani minister musi wiedzieć, że trybunał składa się z sędziów; a nie jest sędzią, kto został na ten urząd wadliwie powołany. Wie przecież, bo musi wiedzieć, że tak zwani sędziowie dublerzy (wybrani przez Sejm obecnej kadencji zamiast tych, których zgodnie z prawem powołał poprzedni parlament, i zaprzysiężeni przez prezydenta wbrew zasadom) orzekać nie powinni. A że na początek orzekli we własnej sprawie to dodatkowa okoliczność obciążająca obecny trybunał. Wie, że w praktyce o wszystkim decyduje przydział spraw, a o nim decyduje jeden z owych dublerów. To wszystko sprawia, że składanie spraw do rozpatrzenia przez TK byłoby praktycznie bez sensu, a przy okazji legitymizowałoby wadliwie powołany trybunał. Pani minister wykazuje się więc cynizmem godnym poprzedniej epoki, w której pozory sprawiedliwości zastępowały sprawiedliwość z założenia. Bo taki był system. Albo wierzy w to, co mówi. Nie wiem, która wersja jest prawdziwa. Gazetowy zapis rozmowy nie daje dodatkowych podpowiedzi – może mówiąc te słowa, pani minister nerwowo machała nogą pod stołem albo intensywnie mrugała, co mogłoby mnie naprowadzić na poprawną odpowiedź. Znowu jednak pojawia się pytanie, co jest gorsze: ślepa wiara czy cynizm?
Dlaczego właśnie ten wywiad poruszył mnie bardziej niż inne wystąpienia – polityków z pierwszego szeregu, którzy przecież podobne (a właściwie tożsame) tezy lansowali i lansują? Może dlatego, że wypowiada je tym razem prawniczka, a ja – naiwny – ciągle sądzę, że prawo jest ważniejsze od koniunkturalnych zmian nastrojów i spaja państwo. Może dlatego, że nie potrafię przyjąć do wiadomości, że prawnik może w to wszystko, co pani minister powiedziała, po prostu wierzyć. Zapewne jednak przede wszystkim dlatego, że raz już przeżyłem czas, gdy wszyscy doskonale wiedzieliśmy, że niezależnie od tego, w co wierzymy, publicznie musimy przyjąć obowiązujący ton, jeśli chcemy robić kariery lub choćby żyć cicho i spokojnie. I tak bardzo nie chciałbym znowu żyć w czasach ketmanu.
Kiedy sam chodziłem do szkoły, „Zniewolony umysł” nie istniał w polskiej świadomości, wyrugowany przez realny socjalizm z półek księgarni. Kiedy w latach 90. XX w. uczyłem w szkole, był obowiązkową lekturą. Potem stał się lekturą zalecaną we fragmentach. Zaczynam rozumieć, dlaczego przy ostatniej zmianie programowej pojawiał się i znikał. Obawiam się, że niedługo zniknie zupełnie.