Kim był Remigiusz Moszyński? Patriotą, oportunistą, zdrajcą? Na pewno doskonałym prawnikiem i sędzią, ale to, jak wiadomo, nie wystarczy, by dziś zasłużyć na wybaczenie.
W roku 2014 ukazała się niezwykła książka sędziego Remigiusza Moszyńskiego (1897–1965) pt. „Dziennik 1939–1945. Wojna i okupacja w Lublinie w oczach dorosłych i dzieci”. Prawnika kojarzonego zwłaszcza przez cywilistów dzięki serii fachowych monografii (między innymi: „Nabycie i ochrona prawa własności”, „Przysposobienie”, „Działy spadkowe”, „Zasiedzenie i rozgraniczenie”, „Księgi wieczyste”) tym razem poznaliśmy z zupełnie innej strony. Otóż po raz pierwszy światło dzienne ujrzały jego bardzo osobiste zapiski z czasów dla narodu polskiego niesłychanie trudnych.
W chwili wejścia do Polski wojsk niemieckich Moszyński orzekał jako sędzia wydziału cywilnego Sądu Apelacyjnego w Lublinie. Przez pięć długich lat okupacji notował obserwacje i przemyślenia związane z szarą codziennością. Jest to lektura niezwykła. Pamiętniki Moszyńskiego ukazują los człowieka, obywatela i ojca licznej rodziny skonfrontowanego z wydarzeniami, na które nie ma wpływu i za które nie ponosi odpowiedzialności. Autor z jednej strony opisuje prozaiczne smutki, drobne radości i nieustanną mordęgę związaną z walką o zapewnienie bytu rodzinie, z drugiej zaś dzieli się z czytelnikiem refleksjami natury politycznej oraz religijnej. Nie stroni od zapisywania plotek i pogłosek, co dziś czyni z jego zapisków niezrównane źródło do badania nastrojów społecznych w okupowanym Lublinie. Pisze również o swojej pracy. Trzeba bowiem wiedzieć, że po wejściu Niemców nadal pracował jako sędzia.
Zanim rozwiniemy ten wątek, zdań kilka godzi się poświęcić wcześniejszym kolejom życia Remigiusza Moszyńskiego. Może i nie pomogą nam one zrozumieć podejmowanych przez niego decyzji, ale bez nich obraz naszego bohatera byłby niepełny. Urodził się w rosyjskiej Permie 1 października 1897 r., gimnazjum ukończył jeszcze w czasie I wojny światowej w Moskwie. Tam również rozpoczął studia prawnicze. Dobrze rozpoczętą edukację prawniczą przerwała rewolucja. Do odrodzonej Rzeczypospolitej zdołał się przedostać w roku 1919, po czym natychmiast zaciągnął się do polskiej kawalerii. Podczas walk z bolszewikami służył jako starszy ułan 3. Pułku Ułanów, a następnie 9. Brygady Jazdy. Za bitwę pod Płockiem oraz męstwo okazane podczas kampanii wołyńskiej odznaczono go Krzyżem Walecznych. Po zakończeniu działań wojennych odszedł do cywila i ukończył prawo na Uniwersytecie Poznańskim. Od 1924 r. pracował jako sędzia w wielu miastach i miasteczkach w województwie lubelskim. W roku 1938 odebrał nominację na sędziego Sądu Apelacyjnego w Lublinie. Podczas II wojny światowej nadal orzekał.
Oddajmy na moment głos zainteresowanemu. Oto kilka wyimków ze skrzętnie prowadzonego dziennika. Pod datą 12 listopada 1939 r. czytamy: „wiszą trzy nowe ogłoszenia o wykonaniu wyroków śmierci w dniu 11 listopada za nielegalne posiadanie broni”; 25 grudnia 1939: „w sobotę, w Wigilię, zabrano na kierkut i rozstrzelano 10 osób powszechnie szanowanych: dwóch dyrektorów [Antoniego Krzyżanowskiego i Czesława Moniewskiego], dwóch profesorów [ks. Michała Niechaja i Czesława Martyniaka], dwóch starostów [Tadeusza Illukiewicza i Józefa Dańkowskiego], dwóch adwokatów [Edwarda Lipskiego i Władysława Rutkowskiego], dwóch prezesów sądu [Bolesława Sekutowicza i Stanisława Bryłę]”. 10 stycznia 1940 r.: „w poniedziałek uruchomili Niemcy Wydział Cywilny Sądu Okręgowego i Sąd Grodzki przy zmniejszonej znacznie obsadzie. (...) Zatrudnieni sędziowie chcą 25 proc. uposażenia przeznaczyć dla kolegów niezatrudnionych”. 5 lutego 1940 r.: „Kalina bierze lekcje na kompletach urszulanek, które odbywają się u nas w domu”. 20 lutego 1940 r.: „piszę uzasadnienia zamówione jeszcze przed wojną”. 23 lutego 1940 r.: „wyszły przepisy o sądownictwie polskim”. 5 kwietnia 1940 r.: „uruchomiono wydziały karne Sądu Okręgowego i Apelacyjnego. (...) W cywilnym jest nas czterech: J. Prokopowicz, S. Muchonow, S. Wirkowiecki i ja, a w karnym pięciu: A. Hubl, T. Walewski, S. Dziewulski, F. Frombach, J. Gajewski. Prokuratorem jest A. Balcerzyk, a sędzia Masiukiewicz wiceprokuratorem”. 23 kwietnia 1940 r.: „sporo głupich zapisuje się na volksdeutschów, bo ci mają różne przywileje”. 17 maja 1940 r.: „przysłali do sądu »Prawa Generalnego Gubernatorstwa« dra A. Welc”.
Kto ciekaw losów Remigiusza Moszyńskiego, koniecznie powinien sięgnąć po jego notatki. Tu postaram się jedynie o pewną syntezę dla zabieganych. Otóż ocena poczynań Niemców w Lublinie, jakości ich praw, a zwłaszcza tego, czego dopuszczali się esesmańscy kaci w niedalekim Majdanku, jest u Moszyńskiego jednoznaczna. Ciekawe, że choć lubelski sędzia brutalnie obnaża okrucieństwo okupanta, to również bez skrupułów pokazuje haniebną postawę wielu naszych rodaków. Z tego punktu widzenia nie jest to lektura przyjemna. Autor buduje narrację wokół sytuacji własnej rodziny, której jest bezgranicznie oddany. Paniczny strach bije z historii aresztowania i poddania brutalnemu przesłuchaniu jednej z jego córek, Kaliny, która znalazła się najpierw w siedzibie gestapo przy ul. Uniwersyteckiej, a następnie na lubelskim zamku. Powtarzające się monotonne opisy starań o żywność i opał przestają nużyć, kiedy uświadomimy sobie, że to, czym sami cieszymy się dziś, nie jest nam przecież dane nieodwołalnie i na zawsze.
Bez wątpienia prowadzenie dziennika w warunkach okupacyjnych stanowiło wyraz odwagi. Sporządzanie tak werystycznych notatek w czasach, kiedy „tysiącletnia” Rzesza parła na Moskwę i roiła sobie o podboju świata, wiązało się z poważnym zagrożeniem. Nie zmniejszyło się ono zresztą i później, kiedy Niemcy zaczęli ponosić porażki na froncie, co odbiło się wzmożeniem represji na tyłach. W razie rewizji odpowiedzialność za sporządzoną na prywatny użytek dokumentację poniósłby nie tylko jej autor, lecz również jego bliscy. Jednocześnie trudno uważać Moszyńskiego za herosa. Ba, gdybyż można mu było zarzucić tylko to, że postanowił przeczekać...
Autor pamiętnika został przez okupanta powołany do objęcia swego przedwojennego stanowiska i je przyjął. Po wyparciu z Lublina Niemców w lipcu 1944 r. jakby nigdy nic dzielił entuzjazm wielu rodaków. Pod datą 26 lipca 1944 r. czytamy: „Przybywa wojsko polskie do Lublina. Witane jest ze wzruszeniem. Witamy Pierwszą Dywizję Piechoty im. Tadeusza Kościuszki... Tłumy ludzi... (...) Przyjechał polski teatr: »Śluby Panieńskie« Fredry. Tłumy pod teatrem”. A teraz najlepsze. 3 sierpnia 1944 r. Moszyński odnotowuje: „Zaraz po wyjściu Niemców uruchamiamy Sąd. Obecnie, po przybyciu przedstawiciela PKWN – Leona Chajna, oficjalnie przystępujemy do pracy”.
W Polsce Ludowej autorowi dziennika nie spadł włos z głowy za „kolaborację” z Niemcami. Nie tylko otrzymał nominację na sędziego Sądu Wojewódzkiego, lecz za wkład w prace nad unifikacją prawa cywilnego odznaczono go w roku 1959 Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski. Zmarł w roku 1965. Przez cały okres zawodowej pracy Moszyńskiego poważano i doceniano, a działo się tak dlatego, że był pierwszorzędnym cywilistą.
To prawda, że niekiedy trudno wytłumaczyć niektóre jego wybory. Być może logika rozumowania sędziego opierała się na słusznym skądinąd założeniu, że bez względu na czasy i ustroje jego rodacy będą kupować, sprzedawać, testować, zapisywać, dziedziczyć, zawłaszczać, zasiadywać itd., a on czuł się w obowiązku przychodzić im w tych sytuacjach z pomocą w dobrej woli i zgodnie ze swoją najlepszą wiedzą? Ignoramus et ignorabimus (nie wiemy i nie będziemy wiedzieć). Co wiemy, to fakt, że w dziennikach staje nam przed oczyma człowiek o złożonym życiorysie: urodzony w carskiej Rosji, odznaczony za walkę z bolszewikami, orzekający w II Rzeczypospolitej, Generalnej Guberni oraz Polsce Ludowej. I znakomity specjalista.
Kim naprawdę był Remigiusz Moszyński? Uczciwym obywatelem i szczerym patriotą czy raczej oportunistą i zdrajcą? A może był tylko wyleniałym lwem, któremu „branżowe luksusy” stępiły zęby i pazury? To oczywiste, jego sylwetka nie wpisuje się w szablon autorytetu lansowanego w obecnej narracji polityczno-historycznej. Był doskonałym prawnikiem i dobrym sędzią, ale to, jak wiadomo, nie wystarczy, by dziś zasłużyć na uznanie i wybaczenie.
Tymczasem opresyjnej władzy ludowej ani w głowie było szykanować czy pozbywać się fachowców tej klasy. Po roku 1944 sędzia Moszyński mógł więc nadal robić to, na czym znał się najlepiej, czyli orzekać w sądzie cywilnym. Kiedy nadszedł odpowiedni moment, otrzymał wysokie odznaczenie, a potem spokojnie zabrał się na tamten świat. Dziś tak łatwo by się nie wykpił.