W Sejmie odbędzie się pierwsze czytanie prezydenckiego projektu nowelizacji ustawy o Funduszu Wsparcia Kredytobiorców wprowadzającej mechanizm przewalutowania hipotek na złote. Wiadomo już, że nowa propozycja Andrzeja Dudy ma zastąpić wszystkie dotychczasowe pomysły. Czy zakończy sagę frankowiczów trwającą od stycznia 2015 r., kiedy szwajcarski bank centralny pozwolił na znaczące umocnienie swojej waluty? Są na to duże szanse. Gdyby jednak do tego doszło, wiadomo, że będzie jedna grupa niezadowolonych – frankowicze.



Dlaczego teraz pojawiły się szanse na zamknięcie sprawy i dlaczego to frankowicze będą najmniej zadowoleni? Na oba pytania jest jedna odpowiedź: bo nowy projekt jest najmniej kosztowny. Przewidziano w nim stworzenie w ramach FWK Funduszu Restrukturyzacji, na który banki wpłacałyby kwartalne składki równe w skali roku maksymalnie 2 proc. wartości portfela kredytów walutowych. Według Urzędu KNF przy takim maksymalnym obciążeniu koszt dla sektora w pierwszym roku wyniósłby 2,8 mld zł. Ale składka mogłaby być też ustalona na niższym poziomie i wtedy koszty byłyby mniejsze (wcześniejsze pomysły wiązałyby się dla banków z wydatkami idącymi nawet w dziesiątki miliardów).
Zgodnie z nowym projektem nawet w wariancie maksymalnym z pomocy skorzystałoby stosunkowo niewielu kredytobiorców. Z opinii UKNF do projektu ustawy wynika, że portfel kredytów walutowych po roku zmniejszyłby się o 14 mld zł, ale równocześnie przybyłoby hipotek złotowych na kwotę 11,2 mld zł. Umorzenia stanowiłoby mniej więcej 20 proc. przewalutowywanych kredytów, co oznacza, że średnio dokonywane byłyby po kursie w okolicach 3 zł za franka. Zmiana waluty dotyczyłaby więc niewielkiej części kredytów (nominalna wartość hipotek walutowych to ok. 150 mld zł), a przy tym klienci banków musieliby wziąć na siebie niemałą część poniesionej straty na różnicach kursowych.
Tak oszczędny projekt ustawy powoduje, że ryzyko systemowe dla banków – istotne w przypadku pierwszych zgłoszonych propozycji – teraz w dużej mierze znika (choć UKNF szacuje, że nawet przy obniżonej składce na Fundusz Restrukturyzacji w dwóch bankach pogłębiłyby się straty, przy stawce maksymalnej na minusie byłoby sześć instytucji). Projekt dałoby się jednak niewielkim nakładem pracy poprawić, zmniejszając ryzyko dla banków jeszcze bardziej. Jak? Na przykład ustalając, że ustawa obowiązywałaby niebezterminowo, ale przez określony czas. To istotne z punktu widzenia całkowitych kosztów wprowadzenia nowego rozwiązania. Albo modyfikując zasady wykorzystania Funduszu Restrukturyzacji. W myśl projektu przez pół roku od uiszczenia składki bank ma wpłacone pieniądze do swojej wyłącznej dyspozycji na pokrycie strat związanych z przewalutowaniem. Jeśli nie zdąży ich wykorzystać, środki wpadają do wspólnej puli. To zachęci wprawdzie do szybkiej zamiany kredytów z franków czy euro na złote, ale spowoduje zapewne, że mniejsza liczba osób skorzystałaby z większego umorzenia (oferta dla klientów musiałaby być na tyle hojna, by skłonić ich do szybkiej zgody na propozycję banku). Rozwiązanie mogłoby być nieco bardziej powszechne, gdyby czas na restrukturyzację był dłuższy. Albo też gdyby wprowadzone zostały limity korzystania z wpłat innych banków.
Projekt nie musi okazać się korzystny również dla klientów. Wiemy już, że i oni będą musieli trochę dołożyć do przewalutowania (biorąc pod uwagę, po jakim kursie brali kredyty). A dodatkowo z ujemnych stóp procentowych, jakie obowiązują u Helwetów, przerzucą się na oprocentowanie w złotych. Choć najniższe w historii, to zdecydowanie powyżej poziomu szwajcarskiego. I z perspektywą wzrostu zapewne już w przyszłym roku. Druga wada wskazywana np. przez UKNF ma charakter techniczny, ale nie jest bez znaczenia – jeśli mamy do czynienia z Funduszem Restrukturyzacji i restrukturyzacją zadłużenia, to tworzymy grupę gorszych klientów, którzy mieliby problem np. z wzięciem kolejnej pożyczki. „Restrukturyzacja” w historii kredytowej jest bowiem w bankach kojarzona jednoznacznie: negatywnie.