Potrafią miesiącami przygotowywać się do roli. Podpatrują styl ubierania, mówienia, schemat działania. A potem mordują. Na wzór i podobieństwo.
9 listopada 2016 r. Centrum Katowic, środek dnia. Tuż przy wejściu do uczęszczanego Parku Kościuszki. Przypadkowy spacerowicz natyka się na ciało starszej kobiety. Obok siedzi przestraszony pies. Przybyły na miejsce lekarz stwierdza zgon. I raczej nie z przyczyn naturalnych. Kobieta ma podcięte gardło. Na podstawie zeznań ponad dwudziestu osób będących w katowickim parku udaje się sporządzić rysopis mężczyzny, który widziany był przed południem w tym rejonie i który sprawiał podejrzane wrażenie. Z opisu świadków mężczyzna ma około 30 lat, jest średniego wzrostu i szczupłej budowy ciała. Ubrany na ciemno (któryś ze świadków powie, że raczej niechlujnie) i ma ciemne włosy.
Policjanci pod nadzorem prokuratora do późnych godzin nocnych prowadzą na miejscu czynności. Zabezpieczone zostaje miejsce zdarzenia, grupa dochodzeniowo-śledcza prowadzi oględziny oraz niezbędne czynności i ustalenia. Użyte zostaje urządzenie do wykrywania metali, żeby ustalić, czy w pobliżu ciała nie ma przedmiotów mogących mieć związek ze zdarzeniem.
4 listopada 2016 r. Do kin w całej Polsce wchodzi film Macieja Pieprzycy „Jestem mordercą”. Plakatami oblepione są słupy i billboardy w większości miast. Pieprzyca przypomina makabryczną historię, która wstrząsnęła nie tylko Śląskiem, ale i całym krajem w latach 70. Wtedy to seryjny morderca, zwany wampirem z Zagłębia, z zimną krwią i według utartego schematu zamordował 14 kobiet, a siedem usiłował zabić. Wiele ofiar dopadał właśnie w parku, po drodze z kopalni, gdzie pracował jako konwojent. Działał na obszarze ponad 600 km kw., pomiędzy Gliwicami a Sosnowcem. To dlatego przez wiele lat śledczym nie udawało się natrafić na jego ślad. Na Śląsku do dzisiaj każdy zna historię wampira, a ubarwiane przez lata opowieści o seryjnym mordercy są przekazywane na kolejne pokolenie.
Czy film mógł pobudzić uśpione w kimś demony? Czy ktoś mógł dokonać zabójstwa kobiety w parku, wzorując się na seryjnym mordercy z przełomu lat 60. i 70.? Pytań jest wiele, tym bardziej że od dobrych kilkunastu lat mówi się, że prawdziwy wampir z Zagłębia nigdy nie został schwytany.
Marchwicki czy nie Marchwicki
Słynny prokurator Józef Gurgul, który prowadził ponad 100 spraw seryjnych morderców, a w latach 70. oskarżał wampira z Zagłębia, podkreśla dzisiaj, że zawsze należy kierować się zasadą, że nic nie jest pewne, a wszystko możliwe. – Trzeba bardzo ostrożnie wypowiadać sądy, ponieważ bardzo łatwo można komuś zrobić krzywdę. Należy też pamiętać, że nigdy nie da się popełnić przestępstwa, jak to mówią, „toczka w toczkę”. Każda sytuacja wymaga zmiany szczegółów: ktoś się zbliża, jezdnia jest śliska, tramwaj się spóźni, sprawca ma katar i kichnie, czym już kogoś spłoszy. O powtórzeniu kalkowym nie ma mowy. Każde następne przestępstwo w serii jest nieco inne. Bo jest chociażby inna droga, inny dom, ktoś nosi inne ubranie i ma inne muskuły – podkreśla Józef Gurgul.
Ale chociaż nie można jeszcze mówić o stuprocentowym naśladownictwie, specjaliści nie wykluczają, że sprawca zabójstwa z 9 listopada mógł posłużyć się metodą wampira. Profesor Brunon Hołyst, najsłynniejszy polski kryminolog, mówi, że zbrodnia w katowickim parku może mieć związek z copycat effect, czyli zjawiskiem naśladującym. W copycat effect zbrodnia pośrednio lub bezpośrednio inspirowana jest wydarzeniami przedstawionymi w filmach. – Są pewne podobieństwa. Mogło się zdarzyć, że film przypominający serię morderstw sprzed lat zadziałał niczym iskra – przyznaje prof. Hołyst. – Na tę chwilę niezbędne są jednak wnikliwe badania i wykluczenie wszystkich innych hipotez.
Jak pisała Grażyna Starzak w książce „Powrót Wampira. Zdzisław Marchwicki 20 lat później – morderca czy ofiara?”, motyw zbrodni wampira zawsze był seksualny, chociaż w żadnym przypadku nie doszło do obcowania płciowego z ofiarą. Wampir ogłuszał tępym narzędziem w głowę (w większości przypadków z lewej strony, tylko raz uderzył z prawej strony), a następnie obnażał kobiety, najczęściej od pasa w dół. Zawsze atakował na otwartej przestrzeni. Często w parku. Bez względu na wiek. Do schwytania mordercy utworzono specjalną grupę działającą pod kryptonimem „Anna”, od imienia pierwszej ofiary wampira, Anny Mycek. Mimo to przez lata morderca był bezkarny. Jesienią 1966 r. jego ofiarą padła nawet bratanica Edwarda Gierka, Jolanta. To po tym morderstwie zintensyfikowano poszukiwania. Wydano ostrzeżenia dla ludności, uruchomiono specjalną linię, na którą można było zgłaszać podejrzenia i niepokojące zachowania. Śląsk żył w strachu, wampir pozostawał bezkarny aż do 1972 r., kiedy to trochę przez przypadek aresztowano Zdzisława Marchwickiego, 45-letniego konwojenta w kopalni Siemianowice. Męża i ojca. Jeszcze zanim przedstawiono mu oficjalne zarzuty, gazety opublikowały duże zdjęcie Marchwickiego z podpisem, że jest podejrzany. I chociaż sam Marchwicki niemal cały czas zaprzeczał, wkrótce aresztowano jego braci, siostrę oraz jej syna. Wszyscy zostali oskarżeni o współudział w ostatnim morderstwie wampira. Po trwającym rok procesie sąd w Katowicach uznał braci Zdzisława i Jana Marchwickich winnych zarzucanych czynów i skazał obu na karę śmierci. Powieszono ich w garażu policyjnym 26 kwietnia 1977 r. Trzeci brat Marchwicki, Henryk, został skazany na 25 lat pozbawienia wolności. Jak mantrę powtarzał, że Zdzisław był kozłem ofiarnym i że proces powinien zostać wznowiony. To m.in. dlatego zgodził się wystąpić w pierwszym filmie Pieprzycy z 1998 r., wtedy jeszcze dokumencie „Jestem mordercą”. Już wtedy stawiano hipotezę, że skazany wampir wcale wampirem nie był. Henryk Marchwicki nie doczekał premiery dokumentu. Spadł ze schodów i skręcił kark w dość niejasnych, jak twierdzili niektórzy, okolicznościach. To dolało oliwy do ognia. Spekulacji, że proces Marchwickiego był pokazowy i milicja musiała w końcu kogoś oskarżyć, było coraz więcej. W 2010 r. prokurator Gurgul, podczas spotkania ze studentami prawa w Rzeszowie, zapewniał jednak: „Przed sądem stanął właściwy człowiek. Zdzisław Marchwicki posiadał najwięcej cech przypisanych mordercy”.
Ale czy nawet najlepsi nie mogą się mylić? – pytają dziś mieszkańcy Śląska. – Po ostatnim mordzie w parku coraz głośniej zaczyna się mówić, że ludziom odbija. Psychopaci zdarzali się w latach 60., kiedy nie było tylu bodźców i pokus. Teraz ryzyko, że komuś spodoba się zabijanie, że ktoś będzie chciał zobaczyć, jak to jest poderżnąć komuś gardło, jest znacznie większe. A Śląsk już to przeżywał. Ja byłem wtedy dzieciakiem, ale moja rodzina i znajomi psychozę z tamtych lat pamiętają doskonale – przyznaje jeden z policjantów ze Śląska.
Dr Joanna Stojer-Polańska, kryminalistyk z Uniwersytetu SWPS w Katowicach, przyznaje, że epatowanie billboardami, hasłami filmu o mordercy, zwłaszcza na Śląsku, gdzie historia wampira z Zagłębia jest wciąż obecna, może wywoływać niepokój, a wręcz lęk ludności. Zwłaszcza jeśli w tym samym czasie dochodzi do tajemniczego zabójstwa. – Jednak im bardziej ludzie się boją, tym większe jest ryzyko, że coś złego się wydarzy. Tak więc spokój jest jak najbardziej wskazany – podkreśla dr Stojer-Polańska. – Na tę chwilę w przypadku tego przestępstwa, należy jeszcze wstrzymać się z etykietą copycat, jednak – owszem – docierały do mnie informacje o łączeniu obu tych wątków.
Życie w matriksie
Określenie „copycat effect” spopularyzował amerykański behawiorysta Loren Coleman. W 2004 r. Coleman wydał słynną książkę pod tym tytułem, w której opisywał, jak na przestrzeni kilkudziesięciu ostatnich lat przemoc rodzi przemoc i jak media oraz kultura masowa mogą prowokować młodych ludzi do różnego rodzaju przestępstw. W wielu przypadkach sprawcy wzorowali się bowiem na postaciach z filmów, książek lub komiksów. Coleman napisał książkę po serii ataków z bronią w ręku w amerykańskich szkołach w latach 90., m.in. po jednym z najkrwawszych w dziejach ataku na szkołę średnią w Columbine w 1999 r., kiedy zginęło 15 osób. Jesienią 2006 r. Coleman ostrzegał przed kolejną falą przemocy w szkołach, twierdząc, że istnieje pewien zestaw symptomów mogących zapowiadać tragedię, samobójstwo, seryjne morderstwa czy strzelaninę. Gdy pół roku później, na uniwersytecie w Virginia Tech, koreański student Cho Seung-hui zabił 32 osoby, a na końcu sam popełnił samobójstwo, prawdopodobnie pod wpływem brutalnych gier komputerowych, o teorii Colemana zrobiło się głośno. Socjolog zwrócił bowiem uwagę na jeszcze jedną rzecz: wątek rywalizacji między sprawcami, którzy w większości przypadków interesowali się doniesieniami o poprzednich zamachach. Za każdym razem przyznawali w liście, pamiętniku czy na medium społecznościowym, że chcieli pobić ostatni rekord.
Kiedy w 1976 r. do kin wchodzi „Taksówkarz” Martina Scorsese o cierpiącym na bezsenność Travisie Bickle’u, weteranie z Wietnamu, John Warnock Hinckley kończy 21 lat. Zanim stworzy „swój boski plan”, film Scorsese z Robertem de Niro w roli głównej ogląda kilkanaście razy. Zasypia wpatrzony w zdjęcie aktorki z „Taksówkarza” Jodie Foster, powtarzając: „Cicho maleńka, już dobrze. Będziemy w końcu razem”. Hinckley, jako syn potentata z branży naftowej, dorasta w luksusie. Ma wszystko to, na co inni muszą ciężko pracować. Żyje we własnym, luksusowym świecie, spędzając czas na filmach i czytaniu. Nie rozstaje się z „Buszującym w zbożu” J.D. Salingera. Fascynuje się bronią. Od dłuższego czasu szykuje zamach na prezydenta. Podobno pierwszym, który miał zginąć w ramach „planu Hinckleya”, był Jimmy Carter. Tyle że po przybyciu Hinckleya do miejscowości, gdzie akurat przemawiał Carter, skonfiskowano mu broń. Nikt nie podejrzewa młodego, niewinnego chłopaka z dobrego domu o próbę zabicia głowy państwa. Aż do 30 marca 1981 r., gdy Hinckley oddaje sześć strzałów pod hotelem Hilton do kolejnego prezydenta USA, Ronalda Reagana. Ranni zostają: prezydent, jego rzecznik, agent Secret Service oraz policjant. Sam Hinckley powtarza, że zamachem chciał zwrócić uwagę Jodie Foster, w której kocha się na zabój. Biegli sądowi szybko zauważają, że Hinckley chciał być jak główny bohater filmu, Travis Bickle. Że niemal przejął jego osobowość i styl bycia. Ubierał się jak on, pił taki sam alkohol. Udawał, że ma dziewczynę, z którą spędza wolne dni. Kiedy opisywał ją matce, co do joty wzorował się filmowej sympatii Travisa. Co ważne, Travis też próbował w filmie dokonać zamachu na kandydata prezydenta, żeby zwrócić uwagę kobiety. Biegli stwierdzili, że Hinckley chorobliwie naśladował postać z filmu i skierowali go do zakładu zamkniętego.
Dwanaście lat później głośno jest o copycat murder w Wielkiej Brytanii. Michael Ryan, brytyjski sprzedawca antyków, miłośnik broni, a przede wszystkim fan Sylwestra Stallone i „Ramba”, w 1986 roku „rozprawił się” z 16 osobami, strzelając do nich w różnych miejscach Hungerford, niektórych dodatkowo rozjeżdżając samochodem. Na końcu popełnił samobójstwo. Na morderczą drogę sprowadzał też swojego czasu filmowy „Matrix” braci Wachowskich. 19-latek Joshua Cooke, chłopak z szanowanego domu, z prywatnej katolickiej szkoły, w lutym 2003 r. założył czarny płaszcz na wzór filmowego Neo i zastrzelił swoich rodziców w domu w Virginii. Karabinem kaliber 12. Dokładnie takim, jaki filmowy Neo zabijał złych agentów w filmie. Podczas procesu Cooke zeznał, że już jako nastolatek czuł się jak zombie, a po filmie „Matrix” zrozumiał, że oni wszyscy nie żyją naprawdę. Że jego rodzice to sztucznie wykreowane postaci z równoległej, wirtualnej rzeczywistości. Że tylko zabijając, uchroni rodzinę przed zagładą.
Profesor Hołyst podkreśla, że copycat jako modus operandi, czyli sposób działania, pojawiał się już w latach 30. – Pamiętam, jak dawno temu, krótko po premierze filmu, w którym włamywacze dostali się do budynku przez dach, odnotowano co najmniej cztery przypadki niemalże identycznych zdarzeń – opowiada prof. Hołyst. – Od zawsze książki kryminalne, filmy pobudzały drzemiące skłonności przestępcze. Gotowy opis zbrodni, schemat działania, pozbywania się zwłok, zacierania śladów to jak podanie sprawcy pomysłu na tacy. I nawet jeśli nie ma on jeszcze gotowego planu zbrodni, jeśli zamysł zaledwie w nim kiełkuje, to pójście na taki film, przeczytanie książki, może to coś złego w nim pobudzić. Dać impuls. Sprawić, że osoba o skłonnościach przestępczych stanie się elektryczna. Że zapragnie zrobić dokładnie to samo, co bohater filmu i uwierzy, że może to zrobić – przyznaje prof. Hołyst.
Tak było m.in. z bijącym rekordy popularności serialem Netflixa „Breaking Bed”. W 2010 r., w Kansas policja zamknęła dealera handlującego zabarwioną na niebiesko metaamfetaminą. Wypisz wymaluj wyprodukowaną na podobieństwo tej, która wychodziła z rąk serialowego Waltera White’a. Zresztą nazwisko głównego bohatera serialu wykorzystywali dealerzy w całej Ameryce. Był też 27-letni Jason Hart, który zamordował swoją dziewczynę, a następnie rozpuścił jej ciało w plastikowej beczce wypełnionej kwasem siarkowym. Dokładnie tak, jak pokazywano to w serialu. Hart był zagorzałym fanem „Breaking Bad”. Podobnie jak Stephen W. Doran, nauczyciel, przy którym znaleziono skradzione 10 tys. dol. w gotówce. W sądzie Doran pojawił się z łysą głową. Okazało się, że walczy z rakiem, a pieniądze ukradł, żeby poddać się terapii. Zainspirował go Walter White.
Słynną serię copycat effect wywołał także „Mroczny rycerz” czy „Mroczny rycerz powstaje”, kolejne filmy z przygodami Batmana. 20 lipca 2012 r. w kinie Century 16 w Aurorze niedaleko Denver, podczas nocnej premiery filmu „Mroczny rycerz powstaje” mężczyzna z ufarbowanymi na pomarańczowo włosami, ubrany w maskę i kamizelkę kuloodporną rzuca w widzów granatem gazowym, a następnie zaczyna strzelać na oślep. Ginie 12 osób, rannych zostaje 58. Sprawca, naćpany vicodinem 25-letni James Holmes, w chwili zatrzymania przedstawia się jako Joker.
Hannibal nie był jeden
Profesor ALK dr hab. Monika Całkiewicz, radca prawny, profesor nadzwyczajny w Katedrze Prawa Karnego Kolegium Prawa Akademii Leona Koźmińskiego, jest specjalistką z zakresu kryminalistyki i postępowania karnego oraz autorką monografii „Modus operandi sprawców zabójstw” oraz „Oględziny zwłok i miejsca ich znalezienia”. Profesor Całkiewicz podkreśla, że kopiowanie zachowań przestępnych (niezgodnych z prawem) jest niestety nie do uniknięcia. – Zawsze będzie literatura, zawsze będą filmy, a przede wszystkim zawsze będzie z nami historia, na której sprawcy będą chcieli się wzorować. Trzeba bowiem podkreślić, że zjawisko copycat ma odniesienia nie tylko do postaci fikcyjnych, lecz także do tych jak najbardziej prawdziwych, z historii kryminalistyki. – W przypadku zabójcy z Katowic jest jeszcze za wcześnie, aby mówić o zjawisku copycat, jednak nawet na tę chwilę nie można go wykluczyć. Pamiętajmy, że zazwyczaj naśladowca seryjnego mordercy nie poprzestaje na jednej zbrodni. Najczęściej dopełnia aktu, którym jest seria zbrodni.
Profesor Całkiewicz wskazuje, że takie działanie może wynikać z różnych motywów naśladowcy. To może być fascynacja sprawcą, który przeszedł do historii. Powielając zachowania, naśladowca chce niejako oddać cześć swojemu „mistrzowi”. Poza tym takie kopiowanie może wynikać z chęci zaistnienia w mediach, w świadomości ludzi, zyskania pewnego rodzaju sławy i nieśmiertelności, tak jak udało się to zabójcy, którego zachowania się naśladuje – tłumaczy prof. Całkiewicz. – Na przykładzie chociażby wampira z Zagłębia widać, że mimo iż sprawca od dawna nie żyje, od zbrodni minęło kilkadziesiąt lat, to nadal jest obecny w literaturze czy filmach. Naśladowca może mieć więc wrażenie, że kopiując zachowania sprzed lat, także „zapisze się na stałe na łamach historii”. Choćby była to historia krwawa i przestępcza.
W Polsce o naśladownictwie usłyszeliśmy m.in. przy okazji 27-letniego Kajetana P., który w lutym zamordował, a następnie obciął głowę wybranej z ogłoszenia lektorce języka włoskiego. Po schwytaniu przez ekipę łowców cieni na Malcie, Kajetan P. za każdym razem podkreślał, że fascynował go Hannibal Lecter z „Milczenia owiec”. To dlatego szybko zaczął być nazywany przez media Hannibalem z Żoliborza. W trakcie przesłuchania tłumaczył, że morderstwo kobiety miało pomóc mu „pozbyć się słabości, jaką jest przekonanie, iż życie ludzkie jest warte więcej od świni lub komara”. Planował zjeść kawałek ofiary, żeby nabrać sił. Nieoficjalnie wiadomo, że biegli, którzy badali Kajetana, uznali go za niepoczytalnego. Co ciekawe, zbrodnia Kajetana P., która sama była naśladownictwem, zainspirowała kilkanaście dni później 35-letniego warszawiaka do kolejnej zbrodni. Mężczyzna zgłosił się na policję, twierdząc, że zabił swoją konkubinę, tak jak Hannibal z Żoliborza. Policjanci, którzy pojechali na miejsce, znaleźli kobiecy korpus. Głowa leżała kilka metrów dalej. Sprawca miał ponad 2,5 promila alkoholu we krwi. Podobno od rana mężczyzna zaczepiał sąsiadów, powtarzając, że odciął głowę manekinowi.
Doktor Joanna Stojer-Polańska przyznaje, że film, książka czy brutalna gra komputerowa może zadziałać jak swoisty wyzwalacz. – Pamiętajmy jednak, że w zdecydowanej większości przypadków skłonności psychopatyczne nie pojawiają się u sprawcy nagle. Narastają latami, nierzadko mając źródło w dzieciństwie. Trzeba też podkreślić, że nie wszyscy sprawcy otwarcie przyznają się do naśladownictwa. Dopiero z opowieści innych osób, pozostawionych wierszy, wpisów w mediach społecznościowych czy zainteresowań można wnioskować, że w wielu przypadkach doszło właśnie do zjawiska copycat – mówi dr Stojer-Polańska. – Zwłaszcza jeśli sprawcy zależy na rozgłosie. A wzorowanie się na filmowym zabójcy w dużym stopniu taką niezdrową potrzebę sławy zapewnia.
Na filmowym Hannibalu wzorował się najprawdopodobniej także oprawca studentki religioznawstwa z Krakowa, której oskórowane szczątki znaleziono w 1999 r. 12 listopada 1998 r. dziewczyna wyszła z domu. O godz. 18 miała się spotkać z matką u lekarza w Nowej Hucie. I nigdy tam nie dotarła. Niemal natychmiast zgłoszono zaginięcie na policji. Poszukiwania trwały prawie dwa miesiące. Podejrzewano ucieczkę z domu i samobójstwo. Ale 9 stycznia 1999 r. żeglujący po Wiśle statek natrafił na szczątki ludzkiej skóry. Wplątały się w śrubę napędową. Badania wykazały, że przed zdjęciem skóry z tułowia, obcięto kończyny oraz głowę. Preparacja skóry przypominała rodzaj upiornego body. Podejrzewano, że skórę mógł nakładać na siebie sam morderca lub mógł naciągać ją na inną ofiarę. Tak jak bohater „Milczenia owiec”, który mordował i oskórowywał ofiary, a z kobiecej skóry szył płaszcz. Niezwykle precyzyjne zdjęcie skóry z tułowia studentki od razu wskazywało na kogoś, komu nie jest obca anatomia. Podejrzewano studentów medycyny, patologów sądowych, a także z czasem pracowników rzeźni i masarni. Mimo zaangażowania w śledztwo najlepszych specjalistów, przez wszystkie te lata nie udało się jednak odnaleźć ani zwłok Katarzyny, ani też dotrzeć do jej mordercy. Wznowiona po 18 latach akcja poszukiwawcza na krakowskim odcinku Wisły ma pomóc znaleźć odpowiedź na pytanie, co się stało oraz być może pomóc odnaleźć jakiekolwiek przedmioty należące do ofiary lub resztę jej szczątków.
Grzech do wyczyszczenia
W lipcu 2014 r. na sopockim molo 32-letni Michał L. wjechał w tłum osób. Potrącił 23 osoby. Zawrócił i przyspieszył. Kiedy znowu uderzył w tłum, mógł jechać z prędkością nawet 80 km/h. Próbował uciec, ale zderzył się z drzewem. Według psychiatrów mężczyzna miał całkowicie zniesioną zdolność rozumienia swojego zachowania, jak i pokierowania nim. Nie był jednak ani pod wpływem alkoholu, ani narkotyków. Stwierdzono u niego silną chorobę psychiczną. Zdaniem ekspertów i dziennikarzy kryminalnych zachowanie Michała L. do złudzenia przypominało powieść Stephena Kinga „Pan Mercedes”, gdzie samotny kierowca rozjeżdża bezbronny tłum, zabijając osiem osób. Michał L. skończył psychologię, pracował w branży IT. Zdaniem znajomych od dawna miał problemy i tracił kontakt z rzeczywistością. Zanim wsiadł za kierownicę czerwonej hondy, napisał: „sin to clean” („grzech do wyczyszczenia”).
I chociaż trudno uwierzyć, że aby zabić, nie wystarczy obejrzeć film, coraz częściej i coraz głośniej mówi się o zjawisku naśladownictwa. Zdaniem socjologów i psychologów ludzie naśladują swoje zachowania od zawsze. „Nieprzypadkowo lista wyrazów określających wzajemne naśladownictwo zdaje się nie mieć końca – wzorowanie się na kimś, imitowanie kogoś, małpowanie, upodabnianie się, kopiowanie, kalkowanie... Czy wszyscy jesteśmy społecznymi kameleonami?” – zastanawia się w swojej książce „Efekt kameleona. Psychologia naśladownictwa” dr Wojciech Kulesza, psycholog z Uniwersytetu SWPS w Poznaniu. Zdaniem dr. Kuleszy umiejętność synchronizacji zachowań ćwiczymy już od urodzenia, a w ciągu pierwszych 72 godzin życia człowiek zaczyna naśladować swoje najbliższe otoczenie, nie zdając sobie sprawy, że ono w ogóle istnieje. Płacze, bo wszyscy dookoła robią to samo, a zakodowany genetycznie przekaz podpowiada mu, że to najlepsze z możliwych rozwiązań – w końcu zwiększa szanse na przeżycie i pozwala nawiązać pierwsze relacje. Zgodnie z teorią kryminologów gdzieś po drodze tego społecznego naśladownictwa następuje jednak zwarcie. I to wtedy prawdopodobnie część z nas przeistacza się z niewinnych kameleonów w bestie.