Z ustawy i konwencji międzynarodowych wynika, na co można udzielić patentu. Jednakże rząd może doprecyzować tę sferę za pomocą rozporządzenia określającego działanie Urzędu Patentowego.
Taki cel ma zmiana pochodzącego z czasów premiera Buzka przepisu par. 32 ust.1 pkt.1 rozporządzenia prezesa Rady Ministrów w sprawie dokonywania i rozpatrywania zgłoszeń wynalazków i wzorów użytkowych (Dz. U. z 2011 r. nr 102 poz. 1119).
Dotychczasowy zapis był klarowny i dotyczył wszystkich przedmiotów zgłoszeń. Zgodnie z nim: „Przeprowadzając badania, Urząd Patentowy nie uznaje przedmiotu zgłoszenia za wynalazek, w szczególności jeżeli stwierdzi, że nie dotyczy on żadnego wytworu materialnego nadającego się do wykorzystania, określonego za pomocą cech technicznych odnoszących się do jego budowy lub składu ani określonego sposobu technicznego oddziaływania na materię, bądź nowego zastosowania substancji stanowiącej część stanu techniki”. Został on jednak zastąpiony takim oto zapisem: „Przeprowadzając badania, Urząd Patentowy nie uznaje przedmiotu zgłoszenia za wynalazek, w szczególności w przypadkach określonych w art. 28 ustawy oraz w przypadku, gdy nie została określona funkcja, jaką spełnia sekwencja lub częściowa sekwencja genu”.
Zapis odnoszący się do art. 28 prawa własności przemysłowej (Dz. U. z 2013 r. poz. 1410 ze zm.; dalej p.w.p.) niczego nie wnosi; powtarza treść ustawy. Z kolei dodanie fragmentu o sekwencji genu oznaczałoby obowiązkową obecność jego w każdym przedmiocie zgłoszenia, które ma być uznane za wynalazek. Tymczasem w treści dyrektywy 98/44/WE o wynalazkach biotechnologicznych (motyw 23) czytamy: „sekwencja DNA, bez wskazania funkcji (...) nie jest wynalazkiem posiadającym zdolność patentową”. Tu wyjaśnienie: wynalazek posiadający zdolność patentową to wynalazek, który spełnia przepisane prawem trzy wymogi: jest nowy, ma poziom wynalazczy i daje się stosować. Oznacza to, że wynalazek, który nie ma zdolności patentowej nie przestaje być wynalazkiem. Błąd sformułowania w proponowanej wersji rozporządzenia polega więc na tym, że utożsamiono pojęcie wynalazku z pojęciem wynalazku posiadającego zdolność patentową, co jest istotnym błędem terminologicznym, który nie powinien mieć miejsca w akcie prawnym.
Ale na tym nie koniec problemów, jakie zrodzi nowe brzmienie par. 32 ust. 1 pkt. 1 omawianego rozporządzenia. Usunięcie wymogu materialności wynalazku, niespójne zresztą z art. 33 ust. 3 p.w.p., utrudni bowiem i skomplikuje odmowę udzielenia patentu. Zgłaszający mogą bowiem maskować naturę przedmiotu zgłoszenia tak, aby nie podpadał pod przypadki wymienione przykładowo w art. 28 jako wytwory niebędące wynalazkami. Najczęściej takim przedmiotem udającym co innego jest program komputerowy.
Urzędy z reguły nie patentują programów komputerowych. Zamiast tego wiele z nich akceptuje „wynalazki realizowane przy pomocy komputera”. W latach 2002-2005 starano się zrobić z tego obligo przy pomocy dyrektywy UE. Po tym, jak doszło do bezprecedensowej mobilizacji środowisk informatycznych i okazało się, że patenty te potrzebne są tylko wielkim korporacjom oraz rzecznikom patentowym, projekt dyrektywy został odrzucony przez Parlament Europejski. Jednak Europejski Urząd Patentowy wymyśla coraz nowsze sposoby, by obejść ten zakaz i naśladują go w tym liczne urzędy krajów członkowskich.
Przez lata używano w Europie argumentu, że powinniśmy patentować oprogramowanie (i „genetykę”), bo tak jest w USA. Ponieważ USA przodowały na tych polach wiedzy i gospodarki, więc w gruncie rzeczy decydującym argumentem przeciw ich patentowaniu była nie mniejsza ich kontrowersyjność za oceanem. Także w USA poszerzenie sfery patentowalności nie nastąpiło przez zmianę prawa, lecz jego naciąganie przez urząd i specjalistyczny sąd. Obecnie, po kilku przełomowych wyrokach Sądu Najwyższego USA w latach 2009-2014, sytuacja przypomina naszą wojnę rządu z trybunałem i sądami. Urząd patentowy (agencja rządowa) udziela patentów na 90 proc. zgłaszanych wniosków, a sądy unieważniają patenty softwarowe w wielkiej liczbie rozpatrywanych przypadków.
Gdy mowa o traktatach handlowych CETA, TTIP, TISA, słychać obawy o niebezpieczeństwie zalewu patentów pochodzących zza oceanu. Jednak niebezpieczeństwo nie polega na tym, że patenty amerykańskie staną się groźniejsze. Groźne one już są bez dodatkowych traktatów, bo europejskie urzędy zwykle bez oporów nadają im moc obowiązywania, a sądy państw europejskich nagminnie legalizują tę praktykę. Dzieje się tak dlatego, że w sprawach patentowych, szczególnie w tych dotyczących nowszych pól wiedzy i gospodarki, jak informatyka czy biotechnologia, Europa ma od kilku lat gorszą praktykę niż USA i Kanada.
Projektu zmiany w polskim rozporządzeniu w sprawie dokonywania i rozpatrywania zgłoszeń wynalazków i wzorów użytkowych nie konsultowano ani z zainteresowanymi środowiskami, których dotyczą (są one całkowicie nieświadome zmian, jakie mają nastąpić), ani z ekspertami Urzędu Patentowego, którzy mają te zmiany stosować. Nie zorganizowano żadnej konferencji konsultacyjnej, a lista nierządowych podmiotów pytanych przez Ministerstwo Rozwoju, by błyskawicznie udzieliły opinii, obejmuje wyłącznie zaprzyjaźnione z resortem organizacje gospodarcze i rzeczników patentowych. Lista ta zatem bardzo przypomina listę tych, których w roku 2011 pytano o opinię w sprawie podpisywania układu ACTA. Tymczasem prawda jest taka, że wprowadzając takie zmiany, premierzy B. Szydło i M. Morawiecki psują system. Poszerzają sferę patentowalności – znoszą jej ograniczniki, bo to podpowiadają im znachorzy zainteresowani wszystkim, tylko nie prawdziwym postępem. Znachorzy jak to znachorzy potrafią zauważyć coś objawowo, lecz nie rozumieją procesów, którymi się zajmują.
Tymczasem, ze względu na niebezpieczeństwa, o których była mowa, zamiast powtarzać błędy, które Amerykanie robili 20 – 25 lat temu i z których obecnie się wycofują, nasz rząd powinien wzmacniać, a nie rozmywać potępiające praktykę Europejskiego Urzędu Patentowego stanowisko prezentowane w latach 2004-2005. Premier Szydło, przed zabraniem się do psucia rozporządzenia premiera Buzka, który nie był filologiem, lecz inżynierem i profesorem politechniki, powinna ze znawcami problematyki, a nie znachorami, skonsultować, pod jakimi warunkami przedmiot zgłoszenia powinien być uznany za wynalazek.
Artur Kalewski nie jest współautorem artykułu "Nadchodząca demolka w przepisach patentowych"