Za każdym razem, kiedy kobiety pragną zadecydować same o sobie, próbuje się im nałożyć kolczatkę w postaci restrykcyjnego prawa.
Dziennik Gazeta Prawna
Starożytni Rzymianie nie znali idei równości wobec prawa, w czym mieści się zagadnienie pełnego równouprawnienia płci. Ten stan rzeczy znalazł odbicie w przepisach. W sferze publicznej sytuacja była prosta – kobiety nie miały żadnych uprawnień. Na gruncie stosunków prywatnych posługiwano się kilkoma określeniami pomocniczymi, z których sporą popularność zyskało jedno – infirmitas sexus (słabość płci). Znaczenia rzeczownika „sex” wyjaśniać nie trzeba. Tymczasem infirmitas to w pierwszej kolejności słabość, choroba i cierpienie (również duszy). Reasumując, męska część mieszkańców Imperium Romanum widziała w pojęciu infirmitas sexus oznaczenie jednostki chorobowej polegającej na byciu kobietą. Dodajmy, że było to „schorzenie” mające charakter chroniczny i nieuleczalny. Budzące dziś zażenowanie odzywki w rodzaju „dziękuję bogom, że urodziłem się w Rzymie, że urodziłem się wolny i nie urodziłem się kobietą” wówczas nikogo nie dziwiły. Uzasadniając upośledzenie kobiet na gruncie stosunków prywatnych, obok „słabości płci” przywoływano ich rzekome: niską inteligencję, lekkomyślność, niedoświadczenie oraz brak umiaru. Skoro widziano sprawy w taki sposób, to nic dziwnego, że prawo stanowione starało się chronić kobiety przed nimi samymi.
Nowo narodzone dziewczynki witano w rodzinie z entuzjazmem mniej niż umiarkowanym, więc również ich dalszy los nie był tak pewny, jak chłopców, zwłaszcza pierworodnych. Dziewczęta uważano za mniej użyteczne w gospodarstwie, bardziej absorbujące uwagę i przede wszystkim droższe w utrzymaniu. Zapobiegliwy ojciec dziewczynki zawczasu obmyślał strategię pozwalającą na zachowanie jej w stanie nienaruszonym do dnia wydania za mąż oraz przewidywał wysokość posagu. Niektórzy kalkulacji dokonywali natychmiast, co przekładało się na tragedie dzieci. Noworodki płci żeńskiej porzucano (było to w pełni legalne, o ile decyzję podjął pan domu) lub zabijano (jak wyżej). Aborcja nie była zakazana, pod warunkiem że decyzję o spędzeniu płodu podjął mężczyzna. On jeden bowiem miał prawo orzec, czy pragnie dopuścić do przyszłego podziału majątku kolejnego dziedzica. Matka dziecka, odgrywająca rolę żywego inkubatora, mogła jedynie mieć nadzieję na ludzki odruch ze strony pana swojego i rodziny.
Nad kobietami przez całe ich życie rozciągała się jakaś forma męskiego nadzoru. Wszelkie czynności prawne, których osoba płci żeńskiej dokonywała na własnym majątku, winny zyskać kontrasygnatę mężczyzny. Za mąż wydawano kobiety niczym towar, licząc na korzyści, jakie mariaż może przynieść całemu klanowi. „Ścieżka kariery” pań w antycznym Rzymie była bowiem prosta i przewidywalna: celem każdej szanującej się panny było wyjście za mąż i urodzenie gromadki dzieci, najlepiej chłopców. Dodajmy do tego zapatrywanie, zgodnie z którym to, co dla kobiety miało być największym szczęściem i spełnieniem, dla mężczyzny stanowiło uciążliwy obowiązek. W prawie ukuto nawet specjalny termin, który miał uzasadniać prerogatywy męża do wyłącznego zarządu posagiem żony – onera matrimonii (uciążliwości małżeństwa).
Dobrze byłoby napisać, że stan jawnej niesprawiedliwości trwał do określonego momentu, który można wskazać na osi historii. Prawda wydaje się jednak bardziej złożona. Otóż nawet rewolucja francuska, która rozświetliła kontynent europejski ideami wolności, równości i braterstwa, nie zniosła różnic w prawnym statusie kobiety i mężczyzny. W uchwalonym krótko potem Kodeksie Napoleona znalazł się niechlubny przepis stanowiący, że w sensie prawnym kobieta zawsze powinna dzielić status małoletniego. Ograniczenia zdolności do czynności prawnych kobiet utrzymano również w XIX-wiecznych kodeksach Austrii, Rosji i Niemiec, co znalazło przełożenie na praktykę prawną oraz linię orzeczniczą w międzywojennej Polsce. W literaturze przedmiotu wciąż przywoływano sięgający czasów rzymskich argument niedoświadczenia i słabości płci niewieściej. W roku 1922 wybitny polski cywilista Roman Longchamps de Bérier zauważał, że „istnieją tylko niektóre różnice w traktowaniu obu płci, wynikające przeważnie z odrębnej roli kobiety jako żony i matki a mężczyzny jako siły zarobkowej. I tak decyzja w sprawach wspólnego życia małżeńskiego, jak miejsce zamieszkania, stopa domowa, wychowanie dzieci itp., zastrzeżona jest mężowi, który jednak w zamian za to zobowiązany jest ponosić ciężary małżeńskie”.
Obecnie przywoływanie argumentów związanych z koncepcją słabości płci wywołuje pobłażliwy uśmieszek. Wszak mamy konstytucję statuującą równość wobec prawa i zakaz dyskryminacji. Uśmieszek znika jednak za każdym razem, kiedy kobiety pragną same zadecydować same o sobie. Wówczas powtarza się od wieków znana historia: ponieważ są to istoty słabe, głupie, niedoświadczone i pozbawione umiaru, próbuje się im nałożyć kolczatkę w postaci restrykcyjnego prawa. Nieprawdaż...?
Ograniczenia zdolności do czynności prawnych kobiet utrzymano również w XIX-wiecznych kodeksach Austrii, Rosji i Niemiec, co znalazło przełożenie na praktykę prawną oraz linię orzeczniczą w międzywojennej Polsce. W literaturze przedmiotu wciąż przywoływano sięgający czasów rzymskich argument niedoświadczenia i słabości płci niewieściej.