Wiara w prawo opiera się na przekonaniu, że prawodawca jest racjonalny. Dlatego to tylko wiara.
Istnieje ponad sto znaczeń słowa „wiara”. Termin ten oznacza przede wszystkim przekonanie lub osąd o słuszności bądź wartości czegoś lub kogoś. Wiara wiąże się też z oczekiwaniem, że sprawdzi się to, w co wierzymy. W psychologii podkreśla się natomiast, że wiara odnosi się do prawdopodobieństwa prawdziwości twierdzenia, wobec którego sam wierzący nie ma wystarczającej wiedzy ani możliwości jego sprawdzenia w sposób empiryczny.
Można zatem wierzyć także w prawo. Tylko co to znaczy? Czy wiara w prawo wyraża jedynie przekonanie o trafności, celowości i zasadności prawa stanowionego przez państwo, czy też coś więcej? Może jest to jedynie wiara, że prawo jest uchwalane prawidłowo, a jego stosowanie i egzekwowanie przebiega bez zakłóceń? Chciałoby się, aby wiara w prawo oznaczała przeświadczenie, że tworzy się je wyłącznie wtedy, gdy inne normy społeczne nie są w stanie samodzielnie regulować życia społecznego, gospodarczego i politycznego. Innymi słowy, wiara w prawo opiera się na przekonaniu, że prawodawca jest racjonalny. Tylko wówczas można oczekiwać od niego zarówno odpowiedniej wiedzy, jak i tego, że korzystając z niej, będzie tworzył prawo w sposób obiektywny i odpowiedzialny.
Wiara w prawo ściśle łączy się z zaufaniem do państwa, jego organów i sądów. Obywatele dają temu wyraz w referendum na temat przyjęcia konstytucji lub przystąpienia do UE, a także w wyborach powszechnych. Chcą mieć bowiem pewność, że do sprawowania władzy publicznej zostaną wybrane osoby kompetentne, które dają gwarancję, że proces stanowienia prawa będzie przebiegał w sposób niezakłócony, wedle ustalonych konstytucyjnie reguł oraz będzie skutecznie kontrolowany przez wyznaczone do tego podmioty. Obywatele powinni też wierzyć w to, że tworzenie i zmiany prawa będą dokonywane tylko w razie konieczności, jego egzekucja zostanie odpowiednio zorganizowana, a decyzje administracyjne i wyroki sądowe będą podlegały kontroli instancyjnej i funkcjonalnej.
Wiara w prawo nie jest jednak bezwarunkowa. Społeczeństwo ma swoje oczekiwania, dlatego naturalne jest, że działania władzy podlegają ocenie – zwłaszcza te odnoszące się do uprawnień i obowiązków obywateli. To samo dotyczy aktywności orzeczniczej organów administracyjnych i sądów, bo w tym właśnie obszarze dochodzi do społecznej oceny skuteczności prawa.
Wiara w prawo może ulec zachwianiu, bo żyjemy wreszcie w czasach, w których tworzenie, kontrola i stosowanie prawa jest jawne. Społeczeństwo otrzymuje zatem od mediów przekaz na temat związanych z tymi procesami patologii. Na przykład telewidzowie mają dziś możliwość oglądania popisów chamstwa w wykonaniu niektórych parlamentarzystów. I niestety część z nich aż nazbyt obficie funduje nam dowody podważające wiarę w prawo tworzone przez parlament. „Ciemny lud” (cytując za Jackiem Kurskim) nie musi co prawda znać się na rzeczy i rozumieć zawiłości prawnych trwającego od miesięcy sporu o Trybunał Konstytucyjny, lecz potrafi ocenić to, co sam widzi i słyszy. Ludzie potrafią trafnie odczytać głupotę i chamstwo, zawiść, ksenofobię czy małostkowość i żądzę władzy za wszelką cenę. Dlatego szybko zrozumieli, że TK stał się solą w oku partii rządzącej, bo może zakwestionować to, co Sejm uchwali, a prezydent bezkrytycznie podpisze. Nie wszystkich przekonują też gorliwe, pseudoprawne wywody tych, którzy sami nie mają wykształcenia prawniczego, ale korzystając z tego, że są przy władzy, plotą potworne bzdury na temat prawa. Ludzie oczekują raczej, że władza przestanie wreszcie zajmować się wyłącznie sobą i dostrzeże problemy różnych grup społecznych i pomoże je rozwiązywać za pomocą stanowionych przez siebie regulacji.
Myślę, że pewna część wyborców utraciła już wiarę w prawo, skoro wyraźnie demonstruje swoją nieufność wobec władzy ustawodawczej, np. nie biorąc udziału w wyborach parlamentarnych. Inni nie dają się przekonać i nie głosują pod dyktando niedzielnej propagandy. Niewiele to daje, bo naiwnych wyborców wciąż nie brakuje. Potem okazuje się, że w imieniu suwerena występuje zwycięska partia polityczna, która w wyborach uzyskała nie więcej niż 20 proc. poparcia ogółu uprawnionych do głosowania. Formalnie wszystko jest niby w porządku, natomiast patrząc od strony merytorycznej, legitymizacja wyborczych zwycięzców do sprawowania władzy publicznej w imieniu całego narodu jest nikła.
Minister może być byle jaki, skoro odpowiada to prezesowi, ale sędzia nie powinien pochodzić z partyjnego nadania. Wystarczy spojrzeć na skutki zasiadania w TK sędziów wybranych z rekomendacji PiS. Dlatego aż strach się bać zapowiadanej reformy sądownictwa
Obywatelom, którzy nie udzielili poparcia wyborczego zwycięskiemu ugrupowaniu politycznemu, pozostaje wierzyć, że nowo wybrana władza będzie przestrzegać postanowień obowiązującej konstytucji i nie zmieni jej w sposób niedopuszczalny przez prawo. Miałem zaszczyt pracować nad projektem naszej ustawy zasadniczej i żałość mnie ogarnia, gdy słyszę Pawła Kukiza domagającego się jej zmiany. Panie pośle, proszę mi uwierzyć, przygotowanie i przyjęcie konstytucji jest bardzo trudne i skomplikowane, gdyż wymaga nieustających kompromisów i uzgodnień politycznych. W niektórych państwach ustawa zasadnicza obowiązuje przez wieki lub długie lata. Aktualizuje się ją jedynie w razie konieczności. A taka u nas nie występuje, bo problemów takich jak spór o TK nie rozwiązuje się przez zmianę kilku artykułów konstytucji. Podłożem konfliktu nie są bowiem jej przepisy, lecz niezaspokojone ambicje polityczne pewnego prezesa. Jeśli ktoś ma złą wolę polityczną, to nie pomogą żadne zmiany konstytucji. Zmienić powinna się bowiem postawa tych, których obowiązująca ustawa zasadnicza uwiera, bo nie ma w niej instytucji „naczelnika państwa”.
Obywatele chcą wierzyć także w to, że dokonywane przez władzę zmiany w prawie nie tylko nie pogorszą ich dotychczasowej sytuacji, lecz wręcz przeciwnie – raczej ją poprawią. Jeśli warunek ten nie zostaje spełniony, to wiara społeczna w prawo ulegnie osłabieniu bądź wręcz zaniknie. Z takim obrotem sprawy powinni liczyć się obecni rządzący, bo, jak pokazuje historia, władzy publicznej nie otrzymuje się na zawsze, a dziedziczność tronów należy dziś do rzadkości i ma raczej wymiar symboliczny. Wydaje się to zresztą tak oczywiste, że niewarte przypominania. A jednak trzeba to czynić, bo politycy wydają się o tym nie wiedzieć bądź nie pamiętać. Zdarza się to zwłaszcza wtedy, gdy ustawodawca wykorzystuje prawo wyłącznie jako instrument sprawowania władzy publicznej w interesie zwycięskiej partii. Schodzi ono wówczas na plan dalszy i nie spełnia oczekiwań społecznych. Rządzący starają się więc tłumaczyć, że nie mogą zaspokoić interesów wszystkich obywateli, bo są one wewnętrznie sprzeczne i zbyt partykularne. Takie tłumaczenie nie jest zasadne, bo nikt dziś nie myśli o społeczeństwie jako o bezklasowym bycie, którego członkowie mają tożsame interesy. Jeśli są one rozbieżne, to rolą państwa jest ich godzenie, nie zaś tworzenie lub pogłębianie konfliktów społecznych.
Społeczeństwo oczekuje od państwa stanowienia prawa, które uwzględniałoby zarówno interesy wspólne dla wszystkich, jak i interesy poszczególnych grup i jednostek. Istnieje np. społeczne przyzwolenie na szczególne traktowanie przez władzę takich podmiotów jak rodzina i dzieci, osoby starsze lub niezdolne do pracy, inwalidzi i kombatanci wojenni itp. Konflikt interesów zaznacza się natomiast gdzie indziej. Występuje on zwłaszcza na linii pracodawca – pracownicy. Dochodzi do niego również na tle zróżnicowanego traktowania osób wykonujących różne zawody lub zatrudnione w różnych miejscach pracy (np. w sektorze publicznym lub prywatnym). Na całe szczęście coraz słabiej zaznacza się konflikt interesów między mieszkańcami miast i wsi. Nie ustaje on jednak w relacjach między młodym a starym pokoleniem. Nabrzmiewa też na tle uprzywilejowanego traktowania cudzoziemców, w tym uchodźców i azylantów. Prawodawca musi umieć radzić sobie z takimi postawami.
Każdy chce wierzyć w to, że prawo odniesie się do jego oczekiwań należycie i pomoże mu rozwiązać jego życiowe problemy. Czy nie jest to zbyt daleko idące życzenie? W pewnym sensie przypomina ono jednoczesne modlitwy o deszcz i o jego brak. Prawda jest jednak taka, że wielu obywateli niezbyt dobrze rozumie kwestię równości i sprawiedliwości społecznej. W prawie równość jest pojmowana inaczej niż w matematyce. Nie oznacza, że każdego należy traktować tak samo, niezależnie od tego, kim on jest, jakie ma walory i jaką prezentuje postawę. Co istotne, władza publiczna nie może nawet obiecywać, że to zmieni, bo zwyczajnie nie jest w stanie. A jeśli mimo wszystko podejmie takie próby, niech liczy się z negatywnymi skutkami.
Dlatego zupełnie nie rozumiem tego, co się stało w ostatniej w kampanii prezydenckiej. Ówczesny kandydat Andrzej Duda obiecywał, że jeśli zostanie wybrany, to przeprowadzi zmiany prawa, których skutkiem będzie obniżenie wieku emerytalnego, udzielenie pomocy frankowiczom oraz podniesienie progu kwoty wolnej od opodatkowania. Dobrze, że zatrzymał się tylko na tym i nie obiecał, że wszyscy będziemy zdrowi i szczęśliwi, a stare panny znajdą sobie mężów. Źle natomiast, że obiecał gruszki na wierzbie, wybierając dziedziny regulacji prawnych, które nie należą do właściwości prezydenta RP i za które nie ponosi on odpowiedzialności. W każdym razie stało się i rząd teraz nie wie, jak zjeść tę żabę. Szkoda, że prezydent Duda nie obiecał wyborcom, że będzie stał na straży konstytucji oraz bezpieczeństwa państwa, co akurat leży w zakresie jego kompetencji. Więcej pożytku byłoby z działalności głowy państwa także wtedy, gdyby kontrolował podpisywane (w nocy lub nad ranem) ustawy i nie zakłócał procesu zaprzysięgania sędziów TK czy powoływania sędziów sądów powszechnych. To nie jemu bowiem konstytucja RP powierzyła prawo oceny, czy dana osoba nadaje się na urząd sędziowski. Czy będzie też weryfikował nominacje profesorskie lub generalskie? Mógłby przecież nawet decydować także o tym, kto w naszej piłkarskiej reprezentacji powinien grać na pozycji lewego obrońcy! Trener Nawałka ma z tym w końcu kłopot.
Nierówność społeczna istniała zawsze, nawet w ustroju socjalistycznym. Państwo i jego organy są związane postanowieniami konstytucyjnymi, które wyrażają zarówno zasady ustrojowe, jak i chronione w oparciu o nie wartości. Państwo ma w szczególności działać zgodnie z zasadą sprawiedliwości społecznej i służyć jej urzeczywistnieniu. To zaś wymaga tworzenia prawa zapewniającego równe traktowanie obywateli należących do tego samego zbioru podmiotów prawa (zawodowego, wiekowego, edukacyjnego, obywatelskiego), a także przepisów usuwających rażące dysproporcje w sytuacji materialnej podmiotów należących do różnych zbiorów. Nie oznacza to jednak przyzwolenia na działania janosikowe, polegające na odbieraniu jednym i obdarowywaniu drugich. To nie mogą być również działania bolszewickie, zmierzające do tego, aby wszyscy mieli tyle samo, a najlepiej niewiele!
Wiara w prawo wyraża nadzieję, oczekiwanie i ufność w to, że przepisy uchwalone przez państwo będą sprawiedliwe. Uwierzyli w to zresztą liczni polscy wyborcy. Chwyt polegający na połączeniu prawa ze sprawiedliwością jest prosty jak konstrukcja cepa. Pytanie dotyczy natomiast tego, czy prawo występuje w tym układzie w roli bijaka, czy też drąga? Każdy zapewne odpowie na to pytanie inaczej.
Z wprowadzenia programu 500+ na pewno są zadowoleni ci, którzy mają wiele niepełnoletnich dzieci. Najgorsze jest to, że nie ma żadnej pewności, że w przyszłości podejmą one w Polsce pracę i zaczną składać się na nasz system emerytalny. Nie ma natomiast wątpliwości, że dzisiejsi beneficjenci świadczeń wyrażą swoją wdzięczność dla partii rządzącej także w najbliższych wyborach parlamentarnych.
Szkoda, że prezydent Duda nie obiecał wyborcom, że będzie stał na straży konstytucji oraz bezpieczeństwa państwa, co akurat leży w zakresie jego kompetencji
Weźmy inny przykład. Czy z przewidywanych zmian w prawie emerytalnym zadowoleni będą emeryci? Wątpię, skoro dotychczas jedni musieli pracować przez wiele lat, aby otrzymać emeryturę, a wedle prezydenckiego pomysłu wystarczy skończyć 60 lub 65 lat i pracować tylko przez jeden dzień! Emerytury, które nie uwzględniają stażu pracy, obowiązkowej służby wojskowej, okresu studiów wyższych i wreszcie kapitału w postaci opłaconych składek, na długo staną się kością niezgody społecznej. Taki stan prawny zamierza nam jednak zafundować prawodawca. Czy można więc oczekiwać lub wymagać, aby ludzie wierzyli w prawo stanowione przez państwo? Wątpię. Polska potrzebuje reformy emerytalnej, bo „dzieło” Jerzego Buzka i Leszka Balcerowicza z 1998 r. się nie sprawdziło. Czekają na to zarówno ci, którzy już niedługo przejdą na emeryturę, jak i ci, którzy są dopiero na starcie zawodowym. Czy prezydent RP ma świadomość kosztów reformy i jej skutków społecznych? Czy chce, aby w ramach równouprawnienia kobiety otrzymywały znacznie niższe emerytury niż mężczyźni? Czy zająknął się chociażby słowem o problemie praw emerytalnych słusznie nabytych (TK już to dawno wyjaśnił)? Czy po prostu zabrakło mu odwagi, aby powiedzieć młodym: „słuchajcie, zacznijcie już teraz odkładać na starość, bo ZUS i OFE niczego wam już nie gwarantują”?
Kolejny przykład. Zgodnie z propozycją prezydenta RP nowa władza ustawodawcza zamierza udzielić ustawowej pomocy frankowiczom. Zresztą pod koniec poprzedniej kadencji Sejmu nawet uchwalono w tej sprawie ustawę, a obecny prezydent podpisał ją bez zastrzeżeń. Dlaczego więc zgłasza teraz własne, znacznie gorsze pomysły w tej materii? Wiem, chce spełnić wyborczą obietnicę. Dlaczego jednak upiera się przy swoim, gdy fachowcy (Komisja Nadzoru Finansowego, Związek Banków Polskich, niezależni eksperci) jednoznacznie twierdzą, że jego propozycje są nietrafione? Jako prawnik powinien pamiętać, że umowa cywilnoprawna jest jurydyczną świętością i wara każdemu (z wyjątkiem sądu) od władczej interwencji w stosunki umowne. Nieubezwłasnowolniony kredytobiorca powinien wiedzieć, jaką zawiera umowę. Jeśli bank okaże się nieuczciwy, klient może dochodzić swego przed sądem zamiast demonstrować na ulicy swoją krzywdę, za którą stoi chciwość i głupota. Część frankowiczów już to zrozumiała i nie domaga się uchwalenia kolejnego knota legislacyjnego w tej sprawie, ale wygrywa sprawy w sądach.
Powstały w wyniku wyborów prezydenckich i parlamentarnych układ sił politycznych pozwala nowej władzy niemal na wszystko. Nie jest ona w stanie zmienić jedynie obowiązującej konstytucji, bo nawet ewentualna pomoc ze strony posłów estradowców i narodowców może nie wystarczyć. Jest to mała pociecha, gdyż nigdy nie wiadomo, jak zachowa się nasza etatowa partia obrotowa. Nie jestem pewien, czy Komisja Wenecka, Unia Europejska lub prezydent USA obronią TK przed partyjnym zniewoleniem oraz nas wszystkich przed uchwalaniem dalszych ustaw jedynie w interesie obecnej władzy. Niepokoić musi bowiem zapowiedź reformy sądownictwa, w wyniku której doszłoby niechybnie do weryfikacji kadry sędziowskiej. Część rządzących nie pamięta czasów zdominowanych przez ludowych sędziów kształconych na rocznych kursach w tzw. szkole Duracza. Młodzi władcy szybko zapomnieli też o pewnym amatorze próbującym zreformować sądy rejonowe. Do dziś płacimy za jego pomysły. Zastanawiam się, czy 10 tys. sędziów do wymiany nie jest gigantomanią? Czy tylu członków liczą dziś choćby rządzące w Polsce partie polityczne? A może sędziowie będą powoływani wyłącznie spośród beneficjentów programu 500+ lub z grona frankowiczów? Nie radzę. Minister może być byle jaki, skoro odpowiada to prezesowi, ale sędzia nie powinien pochodzić z partyjnego nadania. Wystarczy spojrzeć na skutki zasiadania w TK sędziów wybranych z rekomendacji PiS. Dlatego aż strach się bać zapowiadanej reformy sądownictwa.
Przykre jest również to, że troska nowej władzy obejmuje głównie tych, którzy w gruncie rzeczy sami zgotowali sobie własny los (bezrobotni, rodziny wielodzietne, frankowicze). Nie odnosi się natomiast do tych, którzy uczciwie przepracowali długie lata, ani tych, którzy obecnie sami zarabiają na siebie i dają zatrudnienie innym, zajmują się edukacją i nauką, ochroną zdrowia czy tworzeniem dóbr kultury. Tymczasem oni też chcieliby wierzyć w prawo stanowione przez państwo. Oni również należą do suwerena, w imieniu którego tak ochoczo deklaruje swoją działalność obecna władza. Czy ich głos w sprawach publicznych nie powinien być wysłuchany? Władzo, daj im szansę, to nie będziesz miała w nich wrogów. Musisz jednak najpierw przywrócić im wiarę w prawo i powrócić do legislacyjnej normalności. Ona zaś wymaga tworzenia i zmiany prawa tylko wtedy, gdy służy to całemu społeczeństwu i gdy proces legislacyjny przebiega zgodnie z zasadami ustalonymi w konstytucji oraz wedle procedury unormowanej w innych aktach prawnych.