Podobno doświadczenie uczy nas, że niczego nie uczymy się przez doświadczenie. W ubiegłym tygodniu po raz kolejny przekonałem się o prawdziwości tego twierdzenia, dziwiąc się działaniom naszych polityków. Zupełnie jakbym dopiero co urwał się z choinki. A jednak.
Najpierw w osłupienie wprawiła mnie zapowiedź wysłania do Londynu trójki naszych ministrów w reakcji na zabójstwo Polaka w miasteczku Harlow w Wielkiej Brytanii. Ostatecznie na Wyspach interweniowało tylko dwóch: Mariusz Błaszczak, minister spraw wewnętrznych i administracji, oraz Witold Waszczykowski, szef MSZ. Co jednakowoż wcale o jedną trzecią mojego zdziwienia nie zmniejszyło.
Potem nie mniejsze zaskoczenie wywołała u mnie informacja, że Mariusz Błaszczak „wyraził zdziwienie tym, że sześciu zatrzymanych sprawców tragedii w Harlow zostało wypuszczonych za kaucją”. Doprawdy nie wiem, czemu dziwi się minister. Czy temu, że brytyjska policja uznała, że po przesłuchaniu podejrzanych, zabezpieczeniu śladów i wykonaniu wszystkich innych niezbędnych czynności potrafi dopilnować sześciu małolatów, nie trzymając ich cały czas na dołku?
A czy bardziej nie powinno dziwić ministra to, że policja po niespełna dwóch dniach zatrzymała podejrzanych? Że jednak można szybko i skutecznie interweniować nawet wtedy, gdy przestępstwo popełniają nieznani sprawcy? Więc jeśli już minister Błaszczak, który odpowiada u nas za policję, pofatygował się do Wielkiej Brytanii, to wolałbym, aby efektem jego wizyty było coś więcej niż potępienie incydentu przez premier Theresę May, ministra spraw zagranicznych Borisa Johnsona i odpowiedniczkę Błaszczaka, Amber Rudd.
Bo nie musimy Brytyjczyków pouczać, raczej powinniśmy się od nich uczyć. O sprawności angielskiej policji miałem kiedyś okazję przekonać się sam podczas studenckich wakacji. Wieczorne spotkanie z grupą agresywnych, szukających zaczepki wyrostków skończyło się solidnym obiciem mi facjaty. Kiedy stało się jasne, że dalsza walka w ustawieniu pięciu na jednego jest nudna, napastnicy dali nogę, a ja mogłem wezwać pomoc. A potem wszystko potoczyło jak w bajce. Połączyłem się z numerem alarmowym i już po pięciu minutach pojawiła się karetka. Gdy sanitariusze opatrywali mi twarz, z której przedstawiciele angielskiej gimbazy zrobili tatara, do ambulansu zajrzał policjant. Rzucił okiem i wychylając się znad sanitariuszy powiedział, że on tu tylko na minutkę, by zadać cztery szybkie pytania. Mianowicie: Kiedy to się stało? Gdzie? Ilu ich było? W którą stronę uciekli? Po czym znikł.
Gdy po dwóch godzinach wychodziłem ze szpitala, zatrzymał mnie policjant, by powiedzieć, że wszyscy napastnicy zostali zatrzymani. Zapytał też, o której mógłby przyjść do mnie funkcjonariusz odebrać zeznania i pobrać materiał genetyczny do badań DNA (by porównać go np. ze śladami krwi zabezpieczonymi na ubraniu sprawców). I to wszystko miało miejsce nie w Londynie, Liverpoolu czy Manchesterze, tylko w prowincjonalnym miasteczku w hrabstwie Devon. Po niedługim czasie dostałem list (wysłany na adres pracodawcy, nie mój) z przeprosinami od jednego ze sprawców. Gdyby nie to, że przez dłuższy czas wyglądałem dojść niewyjściowo, chętnie dałbym się pobić jeszcze raz, byle tylko ponownie zobaczyć, jak sprawnie mogą działać służby odpowiadające za bezpieczeństwo i ochronę zdrowia.