Spór wokół Trybunału Konstytucyjnego od dawna przypomina jeden z najlepiej znanych skeczy Monty Pythona: ten o martwej papudze. Kto zna, ten wie. Dla tych, którzy nie znają, w dwóch słowach: klient grany przez Johna Cleese’a przychodzi do sklepu zoologicznego zwrócić truchło ptaka, którego wraz z klatką kupił pół godziny wcześniej. Sprzedawca, Michael Palin, rżnie koncertowego głupa: „Papuga nie jest martwa, ona tylko odpoczywa. Proszę przy tym spojrzeć, jakie ma piękne upierzenie” – przekonuje. „Kiedy jej się bliżej przyjrzałem, stwierdziłem, że siedziała na żerdzi tylko dlatego, że była do niej przybita” – narzeka jednak klient. „Inaczej powyrywałaby pręty i fruuu!” – odpowiada niezrażony sprzedawca.
Debata publiczna dotycząca TK, tocząca się od ośmiu miesięcy, sięgnęła już montypythonowskich wyżyn absurdu. Kiedy jedna strona wścieka się: „Zabijacie konstytucję!”, druga z uśmiechem odpowiada: „Nic bardziej mylnego, konstytucja nigdy nie była jeszcze tak ożywiona”. Kiedy jedni miotają oskarżenia o gwałcie na demokratycznym państwie prawa, drudzy bez zmrużenia oka uspokajają, że nigdy jeszcze demokratyczne państwo prawa nie czuło się tak dobrze.
W skeczu Brytyjczyków papuga bez wątpienia jest nieżywa. W Polsce o tak czytelną ocenę nie jest łatwo, bo po obu stronach jest trochę racji. I kwestią bardziej światopoglądową niż prawną jest to, czy te racje chcemy dostrzegać. Bo w naszym ładzie (bezładzie?) konstytucyjnym prawdą jest zarówno to, że psim obowiązkiem rządu jest publikować wyroki Trybunału Konstytucyjnego (art. 190 konstytucji), jak i to, że kształtowanie porządku prawnego jest domeną Sejmu (art. 95 tejże); i do czasu negatywnego wyroku trybunału wszyscy – również on sam – muszą rozstrzygnięcia ustawodawcy respektować.
Czwartkowy wyrok trybunału, dotyczący kolejnej już wersji „dobrej zmiany” w ustawie o TK, niczego tu raczej nie zmieni. Co najwyżej dorzuci do tych sporów nowe wątki, choćby ten dotyczący ujawniania, kto jak głosował na naradzie sędziów. Ponieważ jednak skażony jest grzechem pierworodnym – nie szanuje chociażby wymogów co do kolejności rozpatrywania spraw zapisanych w przygotowanej przez PiS ustawie naprawczej – nie będzie ogłoszony. Potwierdził to w środę Jarosław Kaczyński. Status quo zostanie zachowane: ci, którzy szanują wyroki TK zapadłe w tym roku, będą mówić o gwałcie na państwie prawa. Ci, którzy tych wyroków nie uznają, będą mówić o tym samym – tylko mając na myśli zupełnie innego sprawcę czynu nierządnego.
Można przywyknąć. Co więcej – można spróbować myśleć o tym klinczu jako o szansie na naprawdę dobrą zmianę. „Always look on the bright side of life” – śpiewali twórcy Monty Pythona.
Kilka tygodni temu opisaliśmy („Firmy nie mogą płacić za niski standard polskich dróg”, DGP 144/2016) niecodzienny wyrok Naczelnego Sądu Administracyjnego. Sprawa nie była ekscytująca – chodziło o przewoźnika ukaranego przez Służbę Celną za to, że zbytnim dociążeniem ciężarówki naruszył polskie normy nośności dróg. Nie zgadzał się on z ukaraniem, bo unijne normy są wyższe. Z tej przyczyny druga drogowa służba mundurowa – Generalna Inspekcja Transportu Drogowego – już wcześniej przestała karać przedsiębiorców za zbyt ciężkie tiry, dopóki nie przekraczają one europejskich nacisków.
I o dziwo NSA stanął po stronie przewoźnika, nie wdając się specjalnie w rozważania, co jest ważniejsze: polska ustawa czy unijna dyrektywa. Zamiast tego postanowił orzec, sięgając wprost do konstytucji, która ma pierwszeństwo zarówno przed jedną, jak i drugą. I choć w konstytucji nie ma ani słowa o dopuszczalnym nacisku na oś ciężarówki, to jest rzecz dużo ważniejsza: zasada równości wobec prawa i prawo do bycia traktowanym przez władze publiczne tak samo, jak inni (art. 32). Skoro więc transportowcy złapani przez GITD nie są już karani – stwierdził NSA – to nie mogą być karani za ten sam czyn również ci, których zatrzymała inna służba. Kształt sprawiedliwości nie może bowiem różnić się w zależności od tego, kto ją stosuje.
Co jest w tym niesamowitego? To, że – choć nieprzytoczony w orzeczeniu wprost – znalazł tu zastosowanie art. 8 konstytucji. Przepis, o którym nie usłyszycie państwo w telewizyjnych dyskusjach, bo politycznie jest zupełnie nieprzydatny. Przepis, który od blisko dwudziestu lat wydaje się martwy jak zdechła papuga. Stanowi on nie tylko, że konstytucja jest w Polsce najwyższym prawem, lecz również, że jej przepisy stosuje się bezpośrednio, chyba że sama konstytucja przesądza, że jest inaczej.
Prawnicy rozstają się z tym przepisem na trzecim roku studiów. Wykładowcy przez chwilę pozwalają sobie na rozważania o tym, czym jest bezpośrednie stosowanie konstytucji, po to jednak, by szybko wtłoczyć studentom do głów świadomość, że z art. 8 w rękawie nikt jeszcze przed sądem nie wygrał. Bo co miałoby oznaczać bezpośrednie stosowanie? Że sąd nie zważałby np. na przepisy kodeksu wykroczeń, gdyby uznał, że nie da się ich pogodzić z którymś zapisem ustawy zasadniczej. I jako podstawę orzeczenia brałby właśnie normę konstytucyjną. Sytuacja taka wydaje się logiczna, jeśli przyjąć, że konstytucja naprawdę ma być najważniejsza. Niestety oznaczałoby to także, że każdy z szeregowych sędziów staje się de facto sędzią konstytucyjnym. A na to pozwolić sobie w III RP nie można. Nie po to przecież w znoju, wśród ciężkich walk frakcyjnych politycy namaszczają sędziów trybunału, by sądownicze niziny mogły robić to samo, co oni: oceniać, co jest z ustawą zasadniczą zgodne, a co nie.
Artykuł 8 ust. 2 konstytucji musiał być jakimś wypadkiem przy pracy. Co prawda w komentarzach mówi się o nim z pełną powagą: „Jednostka może skutecznie powoływać się na przepisy Konstytucji, a organ państwa jest zobowiązany takie powołanie się uwzględnić” (tak w komentarzu Wiesława Skrzydło). W praktyce jednak nikt tego nie bierze na poważnie. Nie sposób znaleźć wyroku sądu, w którym orzekłby on na przekór wyraźnym przepisom ustawy, jeśli uzna, że nie trzymają konstytucyjnych standardów. Zresztą sam Trybunał Konstytucyjny nie traktuje przepisu art. 8 ust. 2 z przesadną estymą. Raz stwierdził: „Nie tylko nie ma przeszkód dla bezpośredniego stosowania konstytucji przez sądy, ale też uznać należy, że sądy te powinny sięgać do tego bezpośredniego stosowania w tych wszystkich sytuacjach, gdy jest to potrzebne i możliwe” (postanowienie z 22 marca 2000 r., sygn. akt P 12/98). Wkrótce jednak zmienił zdanie i w wyroku pełnego składu TK orzekł: „Bezpodstawne jest stanowisko dopuszczające odmowę zastosowania przez sąd orzekający normy ustawowej ze względu na jej sprzeczność z normą konstytucyjną (...) i orzeczenie bezpośrednio na podstawie regulacji konstytucyjnej” (wyrok z 4 października 2000 r., sygn. akt P 8/00).
Po ludzku oznacza to więc, że konstytucja konstytucją, ale sprawiedliwość i tak musi być po naszej (czyt.: ustawodawcy) stronie. Przeciętny obywatel może nawet przeczytać ustawę zasadniczą od deski do deski, bo jest nie tylko dość krótka, ale i napisana strawnym językiem. Jest więc ryzyko, że nie tylko przeczyta, ale i zrozumie. Na szczęście ustaw jest dużo, dużo więcej (według firmy doradczo-audytorskiej Grant Thornton w samym I półroczu 2016 r. przyjęto 12 796 stron aktów prawnych). Są też napisane znacznie gorszym językiem i zmieniane po kilkanaście albo i kilkadziesiąt razy. A to oznacza, że zawsze znajdzie się przepis, którym da się zagiąć obywatela w sądzie. Może on wówczas swój art. 8 ust. 2 konstytucji schować do kieszeni. Nie słyszano jeszcze bowiem o pociągnięciu do odpowiedzialności dyscyplinarnej sędziego za to, że zastosował obowiązujący przepis ustawy. Wiemy jednak – sami o tym pisaliśmy – o dyscyplinarkach wytaczanych tym, którzy zgłaszali za dużo konstytucyjnych wątpliwości („Dyscyplinarka za konstytucję”, DGP 161/2014).
To wszystko nie znaczy oczywiście, że sędziowie sądów powszechnych konstytucji nie znają albo jej nie poważają. Kiedy mają wątpliwość, czy przepis, na którym mają się oprzeć, jest zgodny z ustawą zasadniczą, nie dają sobie jednak prawa do samodzielnej oceny. Zawieszają postępowanie i kierują pytanie do Trybunału Konstytucyjnego. Jak jednak pokazuje doświadczenie, ten orzeka błyskawicznie jedynie w sprawach, które dotyczą jego samego. W tych przysyłanych przez zwyczajne sądy na orzeczenie czekać trzeba ok. 1,5 roku. Oznacza to kolejne miesiące i lata oczekiwania na wyrok w zwykłej, ludzkiej sprawie. Wszystko po to, by o słuszności przepisu ustawowego wypowiedziało się jedyne ciało namaszczone do tego, by czytać i rozumieć konstytucję. Tak jakby była Arką Przymierza, za której dotknięcie zwykły śmiertelnik niechybnie trafiony zostanie piorunem.
Skład NSA, który wydał wyrok w sprawie ukaranego przewoźnika, podobno wciąż dobrze się miewa. Choć postanowił sam zrozumieć ustawę zasadniczą, nie spotkała go za to kara niebieska. Może się więc okazać, że przeciągający się w nieskończoność konflikt wokół trybunału ośmieli do tego i innych sędziów. Na razie bowiem nie ma jasności ani co do tego, które wyroki TK należy stosować, ani co do tego, kiedy to wysokie gremium zechce pochylić się nad przyziemnymi pytaniami prawnymi, które leżą w nim od miesięcy.
Niechybnie zmierzam więc w tym miejscu do pytania zgoła obrazoburczego: może okaże się, że trybunał nie jest koniecznie potrzebny do tego, by konstytucja była żywa i stosowana? Może paraliż TK wręcz sprawi, że stanie się ona żywsza niż kiedykolwiek? Może – wiem, to już szczyt – zmartwychwstanie nawet jej art. 8 ust. 2 i każdy obywatel będzie mógł przyjść do sądu z konstytucją jak ze swoją tarczą?
A może ziści się marzenie mec. Jolanty Turczynowicz-Kieryłło, prezes Akademii de Virion, by każdy sąd musiał każde orzeczenie przypieczętować oświadczeniem: „Wyrok jest zgodny z Konstytucją RP”? To już by było szaleństwo, ale czyż nie świadczyłoby o żywotności panny K. lepiej niż cokolwiek innego?
Może okaże się, że trybunał nie jest koniecznie potrzebny do tego, by konstytucja była żywa i stosowana? Może paraliż TK wręcz sprawi, że stanie się ona żywsza niż kiedykolwiek? Może – wiem, to już szczyt – zmartwychwstanie nawet jej art. 8 ust. 2 i każdy obywatel będzie mógł przyjść do sądu z konstytucją jak ze swoją tarczą?